Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi LeeFuks z miasteczka Warszawa ul. Głębocka . Mam przejechane 60481.95 kilometrów w tym 1216.17 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.59 km/h i mam na wszystko...
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.plbutton stats bikestats.pl button stats bikestats.plbutton stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy LeeFuks.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2017

Dystans całkowity:1187.12 km (w terenie 70.00 km; 5.90%)
Czas w ruchu:69:00
Średnia prędkość:16.78 km/h
Suma podjazdów:8763 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:56.53 km i 3h 27m
Więcej statystyk
  • DST 51.97km
  • Czas 03:00
  • VAVG 17.32km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kilka gmin przy powrocie z Pyrzowic

Poniedziałek, 29 maja 2017 · dodano: 05.06.2017 | Komentarze 0



  • DST 31.22km
  • Czas 03:00
  • VAVG 10.41km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 11: Kutaisi-Gelati-Lotnisko

Niedziela, 28 maja 2017 · dodano: 24.02.2018 | Komentarze 0


Ostatni dzień w Gruzji. Przez wczorajsza grzybowo – serową kolacje nie będę tej nocy wspominał dobrze. Generalnie nie jedzcie grzybów z serem w Gruzji. Jest masa lepszych dan. Czinkczali z serem to tez porażka – nie ma zupki i gdyby nie lekko słonawy smak to smakowały by podobnie jak nasze pierogi z serem.

Dzisiaj jeszcze chcemy na koniec pojechać sobie do świątyni Gelati – na szczęście już bez bagaży. Świątynia robi wrażanie i jest niedaleko od Kutaisi.

Potem pakowanie i krótkie szwędanie się jeszcze po Kutaisi – znajdujemy super targ na którym robimy małe zakupy do Polski – czacza (o kurde ani razu nie piliśmy) wino, przetwory.

Mamy jeszcze czas aby wrócić na najlepsze jakie jedliśmy w Gruzji chaczapouri i jeszcze raz idziemy do kawiarenki w centrum na ciacho. Powoli zwijamy się w kierunku lotniska.
Wysłałem Rolandowi sms że będziemy około 21. Trochę się martwimy czy w ogóle się pojawi – to byłoby niezłe bagno gdyby nie przyszedł. Ale wszystko jest w porządku i już około 20 Roland uśmiechając się macha do nas przed lotniskiem. Super sprawa - za 25 GEL nie musisz się martwić co z kartonem.
Jako, ze zostaje nam prawie pełna butla z gazem – zakopujemy przed lotniskiem – może ją ktoś kiedyś znajdzie. Pakowanie rowerów zajmuje nam 30 min. Wypijamy na pożegnanie piwko gruzińskie, dojadamy z psami resztki z podróży – psy nie gardzą niczym nawet płatkami owsianymi. O 22gej jesteśmy na tip top. Samolot mamy o 3:55..
Żegnaj Piękna Gruzjo. Zostawiłem tutaj kawałek swojego serca..
Kategoria abroad, Góry


  • DST 102.15km
  • Czas 06:22
  • VAVG 16.04km/h
  • Podjazdy 1668m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 10: Korbouli-Kutaisi

Sobota, 27 maja 2017 · dodano: 24.02.2018 | Komentarze 0


Noc minęła spokojnie, ale jakoś nie mogłem zasnąć. Pomimo chłodnego wieczoru – noc była dość ciepła. Sprawne śniadanie, pakowanie i jedziemy dalej.
Dzisiaj nasz ostatni dzień całodziennego pedałowania. Postanawiamy pojechać naokoło przez góry. Do przejechania mamy około 100 km. Chcemy zahaczyć o górnicze miasteczko Chiatura. Trasa bardzo malownicza, ale i górek bez liku. Można nawet powiedzieć ze nie doceniliśmy tych wzniesień. Oj wymęczyły nas. Chiatura to typowe po ruskie, komunistyczne miasteczko górnicze.

Czas tutaj stanął jakieś 50 lat temu. Ulice przecina kilka tras kolejek linowych dowożących ludzi i urobek do celu. Wygląda że wszystko tutaj toczy się wokół kopalń, a natura została przez nie nieźle sponiewierana – np. rzeka – to raczej stalowy ściek z jakiegoś płukania.
Pozostała trasa cały czas wiedzie przez góry i naprawdę daje nam w kość. Po przerwie gdzie chłodzimy się w rzeczce jedziemy jak otępiali. A przed nami i to pod górę jest jeszcze sporo km. Na końcówce decydujemy że zjeżdżamy na główna trasę aby tędy właśnie dojechać do Kutaisi.

Piotrek na domiar złego ma jeszcze problemy żołądkowe. I jeszcze fakt, że nasz guest house w Kutaisi jest na najwyższym wzniesieniu w tym mieście -wonderful view.. cholera..
Dojeżdżamy, kwatera jest ok – czysto i miło. Schodzimy do centrum cos zjeść co kończy się dla mnie źle – obżeram się pieczonymi grzybami i innymi ciężko strawnymi gównami przez co cała noc mam niezłe kotłowania w żołądku.
Kategoria abroad, Góry


  • DST 86.90km
  • Czas 04:45
  • VAVG 18.29km/h
  • Podjazdy 1012m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 9: Gori-Korbouli

Piątek, 26 maja 2017 · dodano: 24.02.2018 | Komentarze 0


Śniadanie u Nutriego bez szału, ale najadłem się i o to chodziło . Sam gospodarz bardzo uprzejmy i skory do pomocy. Guest house czysty i przyjemny w spokojnej i „starej” części Gori.
Samo Gori to jedno z większych miast Gruzji, czyste, poukładane. Rynek itd. Jest też miasto w którym urodził się Stalin – pełno tutaj wszelkiego rodzaju „pamiątek” związanych z tym „człowiekiem”. Z okazji święta niepodległości na głównym placu wojsko wystawiło swój sprzęt który mieszkańcy mogą zobaczyć, dotknąć wejść etc.

Zwiedzamy miasto, rzucamy też okiem na mauzoleum Stalina. Czuć, że mieszkańcy cały czas uważają go za wielkiego człowieka wielkiego Gruzina. Jedziemy dalej – i za chwile znowu robi się spokojnie i malowniczo. Jest cudownie.

W pewniej chwili zauważamy kobitki odpoczywające po pracy w polu – oczywiście macham im one nam odmachują i gestami wołają do siebie. Chętnie się zatrzymujemy i robimy sobie przerwę z nimi „rozmawiając” skąd są, co robią, jak mają na imię, o polityce, o Kaczyńskim, itd. My odpowiadamy na te same pytania. W międzyczasie dzielą się z nami wszystkim co mają - rybami, chaczpouri i innymi smakołykami. Piotruś na początku trochę jakby nieśmiało, ale za chwilę już nawija aż miło. Śmiejemy się, gadamy – wspaniałe chwile. Okazuje się że większość z tych kobiet to Osetynki pochodzące z Władykaukazu, zostawiały wszystko i przyjechały tutaj za pracą i spokojem.

Kolejnym miłym akcentem tego dnia jest bar na drodze gdzieś w górach. Jedziemy sobie, nie ma żywej duszy. Widzimy jakiś chyba bar – podjeżdżamy, bierząca woda w wannie na podwórku, szklaneczki, ławeczki w cieniu. Wchodzimy do środka – a tam zwyczajna izba, gdzie rodzina je obiad. Już chcemy uciekać, bo za chwile nas opieprzą – a ci wchadi, wchadi. No to wchodzimy. Widzimy piwko, to bierzemy po jednym do tego czaczpouri. Po chwili podchodzi do nas jeden chłop-zagaduje, po chwili kobitka – zagaduje,. Kak tiebia zawod pytam – mienia zawód Amelia – i już jest temat. Amelia ma około 70 lat.. Gawędzimy, odpoczywamy i jedziemy dalej. Śpimy na jakiejś polance u ludzi, dziewczynki przynoszą nam wodę, pytają czy czegoś nie potrzebujemy itd. Jest miło.. bez problemu..



Kategoria abroad, Góry


  • DST 95.91km
  • Czas 05:35
  • VAVG 17.18km/h
  • Podjazdy 528m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 8: Tbilisi-Gori

Czwartek, 25 maja 2017 · dodano: 24.02.2018 | Komentarze 0

Zaczynamy spokojnie, około 10 tej wyjeżdżamy z Tblisi. Wyjeżdżamy to za dużo powiedziane, Tbilisi ma tyle dróg, wjazdów i wyjazdów, że bez dobrej mapki ani rusz. Po raz kolejny na wysokości staje maps.me. Na jutro przypada święto niepodległości Gruzji – w Tbilisi trwają przygotowania do świętowania. My mamy nadzieje, ze w Gori do którego się dzisiaj udajemy też będzie świętowanie – wiadomo najlepiej jak najbardziej lokalne. Przed Gori jedziemy do Mcchety – pierwszej stolicy Gruzji.



Na dojazd do Gori wybieramy boczna alternatywę – wzdłuż rzeki Mtkawi(Kura). Jedziemy przez małe wioseczki, ale ich klimat jest zdecydowanie inny od tego w południowej cześci Gruzji. Tutaj wszystko jest w miarę poukładane. Więcej tutaj cywilizacji, drogi są bardziej uczęszczane przez sakwiarzy – na południu zero. Tutaj najpierw w okolicach Mcchety – spotykamy dziewczynę z nowej Zelandii która samotnie jedzie z Armieni do Mestii. Szacun, naprawdę. Chyba to jej rower spotkaliśmy wczoraj w Tbilisi – przypominał nasze po kilku dniach w górach, plus jej miał jeszcze przytroczona lagę wzdłuż roweru. Wyglądał zjawiskowo. Potem spotykamy parkę Irlandczyków jadących z Turcji przez Gruzję do Armienii. A na koniec dnia spotykamy w naszej kwaterze zmanierowanych i zniesmaczonych wszystkim francuzów…

Droga dość prosta, mało górek. Jedynie w okolicach Uplisciche – kolejnego miasta skalnego trochę pagórków. Uplisciche zbudowane w Vw p.n.e zdecydowanie mniejsze i pewnie służące do czego innego jak ale jest równie piękne. Po zwiedzaniu idę zobaczyć skąd odchodzi muzyka którą cały czas słyszę – okazuje się z e to jakaś imprezę miejscowych –jak się później okazuje wesele ormiańskie – jakże inne od naszego. Wydzielone są dwie grupy – jedna to mężczyźni, druga kobiety. Każda z grup bawi się osobno. Męska część stoi w okręgu do którego środka co jakiś czas wchodzi nowy tancerz i jedzie z koksem, reszta klaszcze i śpiewa – super!!! Jak jacyś bboje ;-)Wszyscy są bardzo przyjaźnie nastawiani, nie widzę alkoholu, a impreza jest przednia. Szkoda ze nie mam odwagi się przyłączyć.

W Gori planowaliśmy rozbić gdzieś namioty, ale to miasto więc z tym jest tutaj trudno. Szukamy po okolicznych damach jakiegoś noclegu i nie wiem jak to się dzieje, ale się dzieje właśnie w takich sytuacjach - pierwszy dom po kilku rundkach i trafiamy na najlepszy ololicy, z sakwierzami (francuzi..)
Gospodarz Noutri jak się dowiaduje, że jesteśmy z Polski od razu pokazuje nam pokój w którym na telewizorze stoi flaga Gruzji, Polski i UE. Miłe to uczucie muszę przyznać.

Kategoria abroad, Góry


  • DST 54.00km
  • Czas 03:02
  • VAVG 17.80km/h
  • Podjazdy 376m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 6: Partskhisi-Tbilisi

Wtorek, 23 maja 2017 · dodano: 10.12.2017 | Komentarze 0



Muzykanci utulili nas do snu i zagwarantowali spokojną noc. Rano ptaszki śpiewają, jest pięknie. Co prawda gdzieś hen, hen widac gęste chmury, ale raczej nam dzisiaj nie grożą. Do Tbilisi mamy jakieś 50 km. Więc się nie spieszymy. Szkoda mi stąd wyjeżdżać. To piękne miejsce, a najbardziej podoba mi się spokój tego miejsca. Jest niesamowity.

Do samego Tbilisi mamy już piękny asfalt, robimy ze dwa większe podjazdy i… modlimy się żeby Piotrek dojechał do Tbilisi – jego tylne koło ledwo zipie. Kilka razy po drodze próbuje dokręcić rozregulowane i co jakiś czas wydające nic dobrego nie znaczące chrobotanie koło. Ale bezskutecznie. Martwimy się czy dojedzie. Ja przy okazji wymieniam zużyte do końca klocki w tylnym kole – w zasadzie to chyba już drugiego dnia nadawały się do wymiany..
Do centrum mamy jakieś 30 km. Kiedy wreszcie mijamy tabliczkę z napisem Tbilisi jesteśmy pod wrażaniem ogromu tego miasta.
Przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Od tabliczki jedziemy, jedziemy a o centrum można tylko pomarzyć. Wreszcie widać coraz więcej zabudowań, tworzy się miasto.

Jest ogromne. Szukamy wcześniej upatrzonego hostelu, ale nadaremnie. Nie ma go w tym miejscu – widocznie miałem jakieś stare namiary. Ale tutaj to nie problem. Hosteli jest tutaj od groma. Najpierw jeszcze próbujemy za pomocą miejscowego znaleźć pierwotny hostel – pytam o opera hostel, ten prowadzi nas do hotelu opera. Czy my wyglądamy na klientów hotelowych?? Prawie mnie obraził.. Jako, że jesteśmy blisko ulicy Rustawi hosteli tutaj bez liku. To główna arteria Tbilisi. Szukamy sami czego innego, za chwile mamy już dwa i na chybił trafił wybieramy bardziej pasujący do nas..;). Za 25 lari mamy dwuosobowy pokój/komórkę i git. Właścicielka miła czego chcieć więcej. Rowery wstawiamy do środka, szybkie mycie i idziemy na wieczorne zwiedzanie Tbilisi.


Katedra Soni, stare miasto, kolejka na Minitside i widok z góry na miasto wieczorem. Na koniec idziemy do tawerny na gruzińskie specjały: pierożki czinkczali, roladki z bakłażanów itd. Czekamy długo ale jedzenie jest pyszne i za rozsądną cenę. Wracamy powolutku czerpiąc wieczorny klimat tego miasta…
Kategoria abroad, Góry


  • DST 146.00km
  • Czas 07:28
  • VAVG 19.55km/h
  • Podjazdy 1238m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 5: Akhalkalaki-Partskhisi

Poniedziałek, 22 maja 2017 · dodano: 09.12.2017 | Komentarze 0


To tym razem od końca dnia.
Jest cudownie, magicznie. Namioty rozbite w jakiejś maleńkiej wsi, w dolince nad rzeką. Jemy kolację – standardowo ser, chleb warzywa i miejscowe winko. Jakby tego było mało nieopodal nas, chyba w jakimś domku na drzewie miejscowi mężczyźni grają ludowe melodie pięknie do tego śpiewając. O matko! Nie chce mi się spać, mógłbym tutaj zostać! Żonko dlaczego Ciebie tutaj nie ma?
A dzień zaczął się od szronu na namiotach, temperatura -1st. Wstajemy jak zwykle około 6tej.

Dzisiaj plan ambitny – dojechać do Tbilisi. To da nam szansę zwiedzić jeszcze trochę wschodu Gruzji. Jest na to realna szansa. Ale.. temperatura mocno nas zniechęca do wyjścia z ciepłych na szczęście śpiworów. Na szczęście również wreszcie chyba będzie słonecznie. Na niebie mało chmur, słoneczko dogrzewa nas coraz mocniej.



Powoli wychodzimy i pakujemy bambetle. Asfalt przed nami daje nadzieje na w miarę kontrolowalne przebycie dzisiejszego odcinka.
Z południa kierujemy się już do centrum przejeżdżając jeszcze przez jakieś podobnie biedne miasteczka. Ninotsminda – tam rozmawiam chwilę z miejscowymi, którzy od razu narzekają że w mieście jest źle, biednie, nie ma roboty (80% mieszkańców nie ma stałej pracy). A ty odkuda? Z Polszy. Oo. A ile wy tam zarabiacie? U nas jak już masz robotę to około 80-100 euro na miesiąc... Ale też czuje się zdecydowanie roszczeniowe podejście miejscowych.

Droga cały czas asfalt, nawet dobrej jakości. W ogóle poprawia się okolica. Widać inne zabudowy, co jakiś czas przystanek autobusowy, płot. Za to pojawiają się znowu chmury i deszcz. Wieje też niemiłosiernie. Jesteśmy gdzieś na 1800 mnpm na przełęczy nad jeziorem Paravani
To podobno jedno z najbardziej zanieczyszczonych jezior w Gruzji. Płytkie bo ma 1 metr w najgłębszym miejscu. Za to patrzy się na nie z wielką ochotą. A w tle majestatuczne góry. Za to wieje i wieje. Po paru kilometrach dajemy za wygraną i stajemy pod jakąś wiatą żeby coś ugotować. Jako, ze naprawdę mocno wieje, osłaniamy się jeszcze z boków jakimś kawałkami dawnego dachu czy czegoś. Może to nawet i azbest..
Jak się potem okazało stanęliśmy w najbardziej wietrznym miejscu – kilka kilometrów dalej było spokojnie i zdecydowanie przyjemniej. Za to widoki jak zwykle przepiękne. Warte tego wiatru.
Po drodze pojawia się coraz więcej psów. Do tej pory mieliśmy bardzo sporadyczne spotkania z nimi – tutaj ewidentnie jest ich więcej, są bardziej agresywne. Przejeżdżając przez jakąkolwiek osadę już z oddali wypatrujemy delikwentów. Piotruś stary przyjaciel wszystkich czworonogów działa na nie jak magnes. Jakoś zawsze to właśnie do niego któryś się przyczepi (i to nie tylko w Gruzji). Tym razem chyba z pięć sztuk rzuciło się na niego a dwa z nich wielkości źrebaka. Za mną z kolei puścił się jeden olbrzym pilnujący w górach krów. Widziałem go już z daleka, ale pozwolił mi przejechać i dopiero potem (może na znak pasterza) puścił się za mną. W kilka sekund był za mną, a zjeżdżałem z góry... Serce miałem przy gardle, pies wyglądał jak z jakiegoś horroru – na szyi miał coś jakby calowe gwoździe, ech. Ale na szczęście spasował. Najskuteczniejszy w takich sytuacjach jest po prostu sprint i krzyk. Trzeba bardzo stanowczo i krótko ryknąć na takie bydle. Przeważnie skutkuje...

Dzisiaj w większości podjazdy, niby teren bez jakiś spektakularnych wzniesień, ale cały czas pod górę. Czujemy to już w połowie dnia. Nasz cel jest coraz dalej. Na szczęście w okolicah Algeti trafia nam się cudny, długi zjazd – a to 8%, 5%, 9% itd. Całość trwa chyba z 30min i w pewniej chwili czuję się naprawdę nie swojo. Może nie będzie Tbilisi, ale nadrabiamy mocno jeżeli chodzi o kilometry. 

Na koniec Calka w której jemy super chaczapouri z fasolą. Ładujemy akumulatory i postanawiamy robić się gdzieś nieopodal.
Ostatnie podjazdy i szukamy czegoś do rozbicia namiotów. Miejsca tutaj pod dostatkiem mala wioseczka z której emanuje coś bezpiecznego, spokojnego. Pytamy miejscowych chłopaków przy sklepie gdzie tutaj można rozbić namiot, za chwilę prowadzą nas w jedno miejsce..
Kategoria abroad, Góry


  • DST 47.11km
  • Teren 34.00km
  • Czas 04:21
  • VAVG 10.83km/h
  • Podjazdy 845m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 4: Tmgovi-Akhalkalaki

Niedziela, 21 maja 2017 · dodano: 09.12.2017 | Komentarze 0


Za nocleg płacimy po negocjacjach 50 lari… trochę dużo, biorąc pod uwagę że było dość zimno. Piotrek aż dogrzewał się kuchenką..
Nasz pierwotny plan aby wreszcie wyjechać wcześniej, znowu się nie udaje. Wyjeżdżamy punktualnie o 10tej. Co zrobić, widocznie tyle potrzebujemy aby się porządnie wyspać i się przygotować do drogi..

Kierujemy się do skalnego miasta, jedziemy piękną/niesamowitą drogą pośród przepięknie zielonych gór.. Widok jest niesamowity. Chwilę bez widocznego miasta, które powoli wyłania się z daleka przypominając mrowisko.

Czym, bliżej tym dziury w skałach stają się coraz widoczniejsze i większe, powoli tworząc jedną spójną budowlę. Jest ich mnóstwo. Na różnych wysokościach, ale równo jak piętra w blokach. Koniecznie musimy je zobaczyć z bliska – zwiedzanie 5 lari. Miejsce jest ogromne i niesamowite. Zwiedzamy każdy kąt i każdą dziurę. Szkoda, że monastyr jest w remoncie i nie możemy podziwiać jego klimatu w całości.  Kontemplacja, cisza..  Szwędamy się blisko godzinę, Piotrek jest w siódmym niebie – korytarze wykute w skałach to jego klimat.





Widoki z góry też przepiękne. Widzimy naprzeciwko góry jakimi pojedziemy dzisiaj – hm.. wysoko i chyba znowu bez drogi.. Ale jak zwykle pięknie..

Po zwiedzaniu chaczapouri, ale tym razem rozczarowanie – cena dwukrotnie wyższa, a smak odbiega od tych chociażby z Kutaisi. Ciasto półfrancuskie, ser jakiś inny – do du..
Na chwile robi się słonecznie, to dodaje nam otuchy jak patrzymy na wysokość jaką musimy wjechać. Drogą praktycznie nic nie jeździ, pojedyncze samochody tylko terenowe zjeżdżają bardzo powoli. Powoli suną serpentynami w dół. Na początku podjazdu zaczyna znowu padać i pojawiają się konkretne chmurki burzowe. Gdzieś tam łapie nas burza z gradem – nie ma się gdzie schować, zimno.
Chowamy się na chwilę w jakimś zagajniku i dalej powoli pniemy się do góry. Tzn powoli ja, Piotrek śmiga przodem niczym prawdziwy góral. Droga to sam żużel czy coś w tym rodzaju. Najdelikatniej mówiąc średnio się po czymś takim jeździ szczególnie z sakwami...



Co chwila spoglądamy na pomniejszające się skalne miasto – jesteśmy coraz wyżej od niego, niesamowite widoki. Zbliżając się do szczytu myślisz co tam zastaniesz, może jakąś wiatę, albo jakieś schronienie. Wyobrażasz sobie, że chwile odpoczniesz, schowasz się, ogrzejesz. Na nas czeka osiedle.



Okazuje się, że na wysokości około 1800 mnp osiedleńcy mają swoje miasteczka. Jest bardzo biednie – chyba najbiedniej z tego co do tej pory widzieliśmy. A uwieżcie mi - szału nie było. Na górze jest kilkadziesiąt budynkow tworzących kilka osiedli. Bieda, bieda Panie. Jeszcze deszcz powiększa ponury klimat.
Osiedla ciągną się daleko – myśleliśmy, że na szczycie będzie szczyt..
Jedziemy dalej, smutne domy, błoto, i błoto. Nawet coś w rodzaju płotu z jakiegoś obornika czy coś.





Czuję że Piotrek nie czuje się tutaj za dobrze i chyba chce jak najszybciej stąd pojechać. Nie zatrzymuje się ani na chwilę by odpocząć tylko sunie od razu do przodu. 
Dalej klimat się trochę poprawia, jest trochę zieleni, pojawia się jakiś las. Potem robi się bardziej step. Ogromna pusta przestrzeń. Można odetchnąć pełną piersią. Ale cały czas towarzyszy przynajmniej mi poczucie jakiegoś niepokoju.
Kolejne miasteczka – jedno gorsze i biedniejsze od poprzedniego, po prostu trzeci świat. Potwierdza się opinia wielu ludzi – południe Gruzji to bieda, bieda, bieda.  Droga koresponduje z okolicą – masakra, dziury, dziury zalane wodą, dziury..W oddali przed nami pojawiają się góry z ośnieżonymi szczytami. I znowu stepy, ale tym razem wygląda to tak:
Kierujemy się do Alkhalaki – tam gdzieś w okolicy chcemy dzisiaj rozbić namioty. Droda pod kątem przewyższeń sięuspokoiła lekko zjeżdżamy w dół. Słabo dzisiaj z kilometrami, oj słabo. Ale nie po kilometry przecież tutaj przyjechaliśmy. Nie daliśmy po prostu więcej – czasem tak musi być. Alkahlaki to podsumowanie mniejszych osad jakie mijaliśmy dzisiaj – jakbym nie miał świadomości, że to Gruzja, to pomyślałbym że to jakieś ruskie powojskowe miasteczko  – syf, chaos, g.. ruskie i te rury na wjeździe i wyjeździe z miasta – charakterystyczne dla ruskich miast. Szukam jakiegoś warsztatu z myjką – rowerom należy się mycie, aż żal patrzeć na nie – wszystko w błocie i drobnych kamyczkach. Nie trudno coś znaleźć bo w Gruzji jednym z popularniejszych interesów jakie się prowadzi to właśnie warsztat samochodowy. Wszystko się tutaj przerabia, naprawia. Chłopaki w warsztacie w szoku ze ktoś za mycie roweru płaci..
Na miejscowym targu zakupy – warzywa i owoce (jedno bardzo dziwne na spróbowanie i gdzieś na uboczu szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Jest około 18tej, słońce chyli się ku zachodowi tworząc przepiękny widok. Tym razem ogromna przestrzeń przed nami, góry i zachodzące słońce.
W oddali jeszcze co jakiś czas widać TIRy które kursują chyba z Turcji może nawet do Iraku, nadają temu wszystkiemu jakiegoś niesamowitego klimatu. Ogrzewamy się w zachodzącym słoneczku, wyciągamy ser zakupiony jeszcze w Vardzi, papryki chlebek i winko.Chwilo trwaj!!!! Ser smakuje jak pomieszanie naszej bryndzy z mozzarellą. Winko kupione tutaj już nie jest takie dobre, ale nie wybrzydzamy.
Kategoria abroad, Góry


  • DST 116.05km
  • Czas 06:06
  • VAVG 19.02km/h
  • Podjazdy 981m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 3: Zanavi-Tmgovi

Sobota, 20 maja 2017 · dodano: 09.12.2017 | Komentarze 1


Dzisiejszy dzień to w zasadzie jedna wielka ulewa. Budzimy się około 6tej aby tym razem wcześniej wyjechać, ale deszcz jest silniejszy. Leje mocno, nie chce się wychodzić z namiotu. Nasze pole biwakowe całe we mgle, zimno..




Czekamy i w zasadzie odpoczywamy (czytając) do 10tej. Wtedy lekko się przejaśnia, ale wiemy że nie na długo. Wykorzystujemy sytuację i po szybkim pakowaniu wyruszamy.
Po chwili znowu zaczyna padać i tak już prawie do wieczora. Ale nic to, rekompensujemy sobie widokami – a te są cudne: góry, górki, zieleń, skałki a w dolinie Mtkavi.. po to m.in. tutaj przyjechaliśmy.Większe szczyty spowite mgłą i chmurkami. Przepięknie. Brak drogi, błoto czasami do kolan, wszędobylska woda nie są w stanie nam odebrać piękna tego miejsca i tej chwili. A nawet czasami jeszcze to wszystko potęgują. W końcu to Gruzja!
Dojeżdżamy do miasta twierdzy Akhalcihe i decydujemy się na zwiedzanie. Tutaj już niestety, ale lekkie rozczarowanie, chociaż w zasadzie w dzisiejszych czasach to już standard. Mianowicie, wymieszana piękna stara architektura (po części odnowiona w dość wulgarny sposób) z restauracjami, sklepami z pamiątkami itd. Można się poczuć jak w centrum handlowym, no dobra przesadzam, ale mi to przeszkadza.




Dalej kierujemy się na południe do Vardzi miasta/warowni wykutych w skałach. Po drodze mam jeszcze mały wypadek – asfalt jakim jedziemy jest pełen dziur które podczas nieustannego deszczu zalane są wodą i nieuważny rowerzysta (…) może nieźle się „przejechać” na takiej niespodziance… U mnie kończy się na glebie przed TIRem i na szczęście tylko na obtarciach…






Wieczorkiem docieramy do Vardzi, oczywiście cali przemoczeni, usyfieni po pachy itd. Szybko znajdujemy nocleg - pomagają nam oczywiście miejscowi, którzy sami dzwonią do właściciela noclegowni czy ma jakiś kąt. Decydujemy się na kwaterę, trzeba się ogrzać i wysuszyć. Kwatera – chyba raczej dość rzadko ktoś tutaj śpi o tej porze. Ale prąd, ciepła woda są. Nie ma kaloryferów – ale nie można mieć wszystkiego. Makaron, winko i ciepły prysznic. .. Jeszcze niespodziewanie o 22giej mamy awarię prądu (okazuje się później) ale dość mocno zastawiamy się wcześniej czy to jakaś ichniejsza cisza nocna, ustawiony timer czy co..Zasypiamy w mig – pierwsza część dnia – góry, błoto, deszcz dała nam popalić.. Piotrek pięknie chrapie

Kategoria abroad, Góry


  • DST 78.04km
  • Teren 36.00km
  • Czas 06:18
  • VAVG 12.39km/h
  • Podjazdy 1249m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 2: Bori-Zanavi

Piątek, 19 maja 2017 · dodano: 23.09.2017 | Komentarze 1



Dzisiejsza trasa to już zupełnie inna bajka. Za Karaghoilu kończy się asfalt, robi się coraz bardziej biednie .
Z naszym tobołem powoli zaczynamy się piąć do góry. Jedziemy przepięknymi, malowniczymi odcinkami mając po lewej stronie dolinę z rzeką i dookoła góry.






Wzdłuż naszej traski biegną też tory kolejowe. Odcinek od Zestaponi w zasadzie to kwintesencja złych „dróg” w Gruzji. Jeżeli czytałeś o tym jakie w Gruzji są kiepskie drogi, to ten odcinek jest pewnie jednym z najgorszych. Najgorszy, bo w zasadzie drogi tutaj nie ma. Trasa to zlepek gliny i czarnoziemów, padający deszcz i spływająca z góry woda powodują, że zamienia się w jedne wielkie bagnisko. Ale nie chcąc jechać razem z TIRami za bardzo wyjścia nie mamy. Zresztą, widoki rekompensują nam wszystko. Wczoraj zrezygnowaliśmy już z jednej typowo gruzińskiej „okoliczności” - odrzuciliśmy supre, dzisiaj mielibyśmy zrezygnować z czegoś takiego… o Nieee!. Oczywiście będziemy kilkurotnie przeklinać tą decyzję, ale tylko tego dnia. Potem uznamy, że to był jedyny słuszny wybór.


Jedziemy, wielkie dziury,kałuże przez co kilkukrotnie wręcz przepływamy rowerami. Uwaleni od stóp po kolana błotem (a nawet wyżej) pokonujemy mozolnie kolejne kilometry. Pomimo burzowej pogody, widoki są coraz piękniejsze. Niskie chmury dodają jeszcze większego uroku okolicy. Jedziemy pośród gęstych górek-coś w rodzaju naszych beskidów tylko gęściej, przed sobą mamy widoki na lekko ośnieżone, potem na już całe zaśnieżone góry i coraz bardziej skaliste . Ludzi, osad i jakichkolwiek oznak człowieka jak na lekarstwo – w zasadzie nikogo tutaj nie ma. Co jakiś czas mija nas jakiś jeep lub ciężarówka z kamieniami.
Po drodze łapie nas pierwsza burza, na szczęście akurat znajdujemy jakąś wiatę w której podczas ulewy zjadamy co nieco. Biednie tutaj, pojedyncze domy dosłownie są pozbijane z wszystkiego co można ze sobą połączyć. Jak już trafi się jakaś wioska z kilkoma domami, to tez szału nie ma. Nie mam pojęcia co tutejsi ludzie robią, czym się zajmują, winnic nie widać, zwierząt też nie ma…

Burza nie trwa długo, ale intensywny deszcz drogi nam nie ułatwił..
Po kilku godzinach w górę docieramy do jakiejś budowy, gdzieś, gdzie nie spodziewamy się niczego poza pasterzami i ich psami budowany jest w górze tunel. Okazuje się że trafiliśmy na centrum budowy tunelu w skałach, którym przebiegać będzie najprawdopodobniej jakaś droga. W takim miejscu… w takim klimatycznym miejscu. Ech.. Niesamowicie duże maszyny i wywiercone przez nie otwory w skałach robią duże wrażenie, szczególnie na Piotrku, który aż się ślini na widok tego wszystkiego ;-). Na zewnątrz stoją wielkie stalowe korytarze czekając na wepchnięcie ich w wydrążone skały. A wszystko to pod czujnym okiem chińczyków, którzy trochę patrzą na nas jak na intruzów.




Cały czas jedziemy pod lekką górkę, ale powoli robi się ludniej, „droga” łączy się z asfaltem.
Obiad dzisiaj miał być kupny i wybór pada na „coś po drodze”. Wybieramy dosłownie i lądujemy w przydrożnym barze z miejscowymi.
Ostrożni, widząc że jeden z klientów ma już trochę winka w sobie, siadamy najbliżej baru. Zaraz dostajemy sygnały, aby się przysiąść. I na nic tutaj twoje uprzejme gesty z oddali – zdrowie itd. Dopóki, nie usiądziesz i nie będzie jak chce Gruzin będziesz atakowany. Oczywiście werbalnie. Nawalony Gruzin, to coś w połączeniu z podpitym Polakiem i Turkiem. Przyjazny, ale trzeba mieć się na baczności. W każdej chwili może się sytuacja odmienić. Wystarczy jak nie będzie po jego myśli..
Po słownych zaproszeniach z oddali, zostaje wysłany poseł w postaci najmłodszego. Przynosi winko i zaprasza po raz kolejny. Dziękujemy i mówimy że zaraz wyjeżdżamy. Na nasze szczęście w tej chwili przychodzą jacyś Azerowie i siadają pomiędzy nami i Gruzinami. Cała uwaga Gruzina pada na nowych gości. Piją co chwila zdrowie Ruskich, Gruzinów i Azerów. A my mamy czas aby w spokoju zjeść takie sobie tym razem chaczapouri. Tym razem podane jak pizza. Impreza się rozkręca, Gruzinów już jest około 8. Azery chcą już jechać, ale nie z nimi takie nry…
Wreszcie mamy możliwość obmycia się po naszych przygodach przez góry, co czynimy z nieukrywaną radością i jedziemy dalej. Wyglądamy jak z jakiegoś offroadu. Zaraz przy barze jeszcze obserwujemy ciekawą sytuację z dziadkiem prowadzącym krowy. Jesteśmy przy dość ruchliwej drodze, jeżdżą tutaj tiry, busy i inne duże samochody – szybko bo jest to jedyna trasa tutaj do Tbilisi. W pewnej chwili obserwujemy, że idące gdzieś z boku krowy, na pierwszy rzut oka bez ładu i składu w zupełnym chaosie wchodzą na drogę. Blokują całą trasę, niektóre samochody w ostatniej chwili zatrzymują się przed chaotycznymi krowami. Dziadek stoi gdzieś na poboczu i daje znaki krowom jak mają iść, ale te raczej się nie słuchają. Biegają bez ładu i składu i na dobre blokują drogę. Kierowcy w ostatniej chwili zatrzymują się – ale nikt z tego nie robi żadnej awantury itd. Krowy w końcu przechodzą,nikomu się nic ni stało wszystko skończyło się bez problemów. Wszystko trwało może z 3 minuty.I tak ze wszystkim w Gruzji. Z zewnątrz chaos, a jednak wszystko ma swój porządek.

Niestety musimy też jechać tą drogą, kierujemy się do Kharagauli. A tam jakieś zagłębie ichniejszych chlebków, coś jak u nas oscypki. Wszędzie stragany. Ten odcinek drogi (trasa do Tbilisi) to istna mordęga – masa samochodów szczególnie tirów. Na szczęście jedziemy tą trasą tylko 5km. Po zjeździe w kierunku do Borjomi – Gruzińskiego uzdrowiska słynącego z wody mineralnej.


Ruch zdecydowanie mniejszy. Choć Gruzin jak to Gruzin, jeździ samochodem tak jak pije - siebie i innych nie oszczędza. Samochody dość szybko nas wyprzedzają. Co ciekawe zawsze wymijając nas samochody dają znak klaksonem i nie jest to w stylu spierd.. z drogi, tylko uwaga jadę, i witaj rowerzysto/turysto. I to warto zaakcentować. Kierowcy cały czas trąbią, to kolejna rzecz która będzie mi się kojarzyła z Gruzją. Trąbią na ludzi na chodniku, na rowery, na samochody itd. Trąbią by Cię pozdrowić! Gamardzioba!
Namioty tego dnia rozbijamy przy rzece. Znajdujemy dość przytulne miejsce przed jakąś wioską, mając chyba internat po drugiej stronie i pozwoleniem na rozbicie namiotu od stróża. Jeszcze pod koniec dnia zaczyna padać, ale po rozbiciu namiotów już robi się spokojnie.

Kategoria abroad, Góry