Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi LeeFuks z miasteczka Warszawa ul. Głębocka . Mam przejechane 60481.95 kilometrów w tym 1216.17 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.59 km/h i mam na wszystko...
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.plbutton stats bikestats.pl button stats bikestats.plbutton stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy LeeFuks.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

abroad

Dystans całkowity:4362.17 km (w terenie 70.00 km; 1.60%)
Czas w ruchu:245:30
Średnia prędkość:17.77 km/h
Suma podjazdów:8763 m
Liczba aktywności:46
Średnio na aktywność:94.83 km i 5h 20m
Więcej statystyk
  • DST 146.00km
  • Czas 07:28
  • VAVG 19.55km/h
  • Podjazdy 1238m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 5: Akhalkalaki-Partskhisi

Poniedziałek, 22 maja 2017 · dodano: 09.12.2017 | Komentarze 0


To tym razem od końca dnia.
Jest cudownie, magicznie. Namioty rozbite w jakiejś maleńkiej wsi, w dolince nad rzeką. Jemy kolację – standardowo ser, chleb warzywa i miejscowe winko. Jakby tego było mało nieopodal nas, chyba w jakimś domku na drzewie miejscowi mężczyźni grają ludowe melodie pięknie do tego śpiewając. O matko! Nie chce mi się spać, mógłbym tutaj zostać! Żonko dlaczego Ciebie tutaj nie ma?
A dzień zaczął się od szronu na namiotach, temperatura -1st. Wstajemy jak zwykle około 6tej.

Dzisiaj plan ambitny – dojechać do Tbilisi. To da nam szansę zwiedzić jeszcze trochę wschodu Gruzji. Jest na to realna szansa. Ale.. temperatura mocno nas zniechęca do wyjścia z ciepłych na szczęście śpiworów. Na szczęście również wreszcie chyba będzie słonecznie. Na niebie mało chmur, słoneczko dogrzewa nas coraz mocniej.



Powoli wychodzimy i pakujemy bambetle. Asfalt przed nami daje nadzieje na w miarę kontrolowalne przebycie dzisiejszego odcinka.
Z południa kierujemy się już do centrum przejeżdżając jeszcze przez jakieś podobnie biedne miasteczka. Ninotsminda – tam rozmawiam chwilę z miejscowymi, którzy od razu narzekają że w mieście jest źle, biednie, nie ma roboty (80% mieszkańców nie ma stałej pracy). A ty odkuda? Z Polszy. Oo. A ile wy tam zarabiacie? U nas jak już masz robotę to około 80-100 euro na miesiąc... Ale też czuje się zdecydowanie roszczeniowe podejście miejscowych.

Droga cały czas asfalt, nawet dobrej jakości. W ogóle poprawia się okolica. Widać inne zabudowy, co jakiś czas przystanek autobusowy, płot. Za to pojawiają się znowu chmury i deszcz. Wieje też niemiłosiernie. Jesteśmy gdzieś na 1800 mnpm na przełęczy nad jeziorem Paravani
To podobno jedno z najbardziej zanieczyszczonych jezior w Gruzji. Płytkie bo ma 1 metr w najgłębszym miejscu. Za to patrzy się na nie z wielką ochotą. A w tle majestatuczne góry. Za to wieje i wieje. Po paru kilometrach dajemy za wygraną i stajemy pod jakąś wiatą żeby coś ugotować. Jako, ze naprawdę mocno wieje, osłaniamy się jeszcze z boków jakimś kawałkami dawnego dachu czy czegoś. Może to nawet i azbest..
Jak się potem okazało stanęliśmy w najbardziej wietrznym miejscu – kilka kilometrów dalej było spokojnie i zdecydowanie przyjemniej. Za to widoki jak zwykle przepiękne. Warte tego wiatru.
Po drodze pojawia się coraz więcej psów. Do tej pory mieliśmy bardzo sporadyczne spotkania z nimi – tutaj ewidentnie jest ich więcej, są bardziej agresywne. Przejeżdżając przez jakąkolwiek osadę już z oddali wypatrujemy delikwentów. Piotruś stary przyjaciel wszystkich czworonogów działa na nie jak magnes. Jakoś zawsze to właśnie do niego któryś się przyczepi (i to nie tylko w Gruzji). Tym razem chyba z pięć sztuk rzuciło się na niego a dwa z nich wielkości źrebaka. Za mną z kolei puścił się jeden olbrzym pilnujący w górach krów. Widziałem go już z daleka, ale pozwolił mi przejechać i dopiero potem (może na znak pasterza) puścił się za mną. W kilka sekund był za mną, a zjeżdżałem z góry... Serce miałem przy gardle, pies wyglądał jak z jakiegoś horroru – na szyi miał coś jakby calowe gwoździe, ech. Ale na szczęście spasował. Najskuteczniejszy w takich sytuacjach jest po prostu sprint i krzyk. Trzeba bardzo stanowczo i krótko ryknąć na takie bydle. Przeważnie skutkuje...

Dzisiaj w większości podjazdy, niby teren bez jakiś spektakularnych wzniesień, ale cały czas pod górę. Czujemy to już w połowie dnia. Nasz cel jest coraz dalej. Na szczęście w okolicah Algeti trafia nam się cudny, długi zjazd – a to 8%, 5%, 9% itd. Całość trwa chyba z 30min i w pewniej chwili czuję się naprawdę nie swojo. Może nie będzie Tbilisi, ale nadrabiamy mocno jeżeli chodzi o kilometry. 

Na koniec Calka w której jemy super chaczapouri z fasolą. Ładujemy akumulatory i postanawiamy robić się gdzieś nieopodal.
Ostatnie podjazdy i szukamy czegoś do rozbicia namiotów. Miejsca tutaj pod dostatkiem mala wioseczka z której emanuje coś bezpiecznego, spokojnego. Pytamy miejscowych chłopaków przy sklepie gdzie tutaj można rozbić namiot, za chwilę prowadzą nas w jedno miejsce..
Kategoria abroad, Góry


  • DST 47.11km
  • Teren 34.00km
  • Czas 04:21
  • VAVG 10.83km/h
  • Podjazdy 845m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 4: Tmgovi-Akhalkalaki

Niedziela, 21 maja 2017 · dodano: 09.12.2017 | Komentarze 0


Za nocleg płacimy po negocjacjach 50 lari… trochę dużo, biorąc pod uwagę że było dość zimno. Piotrek aż dogrzewał się kuchenką..
Nasz pierwotny plan aby wreszcie wyjechać wcześniej, znowu się nie udaje. Wyjeżdżamy punktualnie o 10tej. Co zrobić, widocznie tyle potrzebujemy aby się porządnie wyspać i się przygotować do drogi..

Kierujemy się do skalnego miasta, jedziemy piękną/niesamowitą drogą pośród przepięknie zielonych gór.. Widok jest niesamowity. Chwilę bez widocznego miasta, które powoli wyłania się z daleka przypominając mrowisko.

Czym, bliżej tym dziury w skałach stają się coraz widoczniejsze i większe, powoli tworząc jedną spójną budowlę. Jest ich mnóstwo. Na różnych wysokościach, ale równo jak piętra w blokach. Koniecznie musimy je zobaczyć z bliska – zwiedzanie 5 lari. Miejsce jest ogromne i niesamowite. Zwiedzamy każdy kąt i każdą dziurę. Szkoda, że monastyr jest w remoncie i nie możemy podziwiać jego klimatu w całości.  Kontemplacja, cisza..  Szwędamy się blisko godzinę, Piotrek jest w siódmym niebie – korytarze wykute w skałach to jego klimat.





Widoki z góry też przepiękne. Widzimy naprzeciwko góry jakimi pojedziemy dzisiaj – hm.. wysoko i chyba znowu bez drogi.. Ale jak zwykle pięknie..

Po zwiedzaniu chaczapouri, ale tym razem rozczarowanie – cena dwukrotnie wyższa, a smak odbiega od tych chociażby z Kutaisi. Ciasto półfrancuskie, ser jakiś inny – do du..
Na chwile robi się słonecznie, to dodaje nam otuchy jak patrzymy na wysokość jaką musimy wjechać. Drogą praktycznie nic nie jeździ, pojedyncze samochody tylko terenowe zjeżdżają bardzo powoli. Powoli suną serpentynami w dół. Na początku podjazdu zaczyna znowu padać i pojawiają się konkretne chmurki burzowe. Gdzieś tam łapie nas burza z gradem – nie ma się gdzie schować, zimno.
Chowamy się na chwilę w jakimś zagajniku i dalej powoli pniemy się do góry. Tzn powoli ja, Piotrek śmiga przodem niczym prawdziwy góral. Droga to sam żużel czy coś w tym rodzaju. Najdelikatniej mówiąc średnio się po czymś takim jeździ szczególnie z sakwami...



Co chwila spoglądamy na pomniejszające się skalne miasto – jesteśmy coraz wyżej od niego, niesamowite widoki. Zbliżając się do szczytu myślisz co tam zastaniesz, może jakąś wiatę, albo jakieś schronienie. Wyobrażasz sobie, że chwile odpoczniesz, schowasz się, ogrzejesz. Na nas czeka osiedle.



Okazuje się, że na wysokości około 1800 mnp osiedleńcy mają swoje miasteczka. Jest bardzo biednie – chyba najbiedniej z tego co do tej pory widzieliśmy. A uwieżcie mi - szału nie było. Na górze jest kilkadziesiąt budynkow tworzących kilka osiedli. Bieda, bieda Panie. Jeszcze deszcz powiększa ponury klimat.
Osiedla ciągną się daleko – myśleliśmy, że na szczycie będzie szczyt..
Jedziemy dalej, smutne domy, błoto, i błoto. Nawet coś w rodzaju płotu z jakiegoś obornika czy coś.





Czuję że Piotrek nie czuje się tutaj za dobrze i chyba chce jak najszybciej stąd pojechać. Nie zatrzymuje się ani na chwilę by odpocząć tylko sunie od razu do przodu. 
Dalej klimat się trochę poprawia, jest trochę zieleni, pojawia się jakiś las. Potem robi się bardziej step. Ogromna pusta przestrzeń. Można odetchnąć pełną piersią. Ale cały czas towarzyszy przynajmniej mi poczucie jakiegoś niepokoju.
Kolejne miasteczka – jedno gorsze i biedniejsze od poprzedniego, po prostu trzeci świat. Potwierdza się opinia wielu ludzi – południe Gruzji to bieda, bieda, bieda.  Droga koresponduje z okolicą – masakra, dziury, dziury zalane wodą, dziury..W oddali przed nami pojawiają się góry z ośnieżonymi szczytami. I znowu stepy, ale tym razem wygląda to tak:
Kierujemy się do Alkhalaki – tam gdzieś w okolicy chcemy dzisiaj rozbić namioty. Droda pod kątem przewyższeń sięuspokoiła lekko zjeżdżamy w dół. Słabo dzisiaj z kilometrami, oj słabo. Ale nie po kilometry przecież tutaj przyjechaliśmy. Nie daliśmy po prostu więcej – czasem tak musi być. Alkahlaki to podsumowanie mniejszych osad jakie mijaliśmy dzisiaj – jakbym nie miał świadomości, że to Gruzja, to pomyślałbym że to jakieś ruskie powojskowe miasteczko  – syf, chaos, g.. ruskie i te rury na wjeździe i wyjeździe z miasta – charakterystyczne dla ruskich miast. Szukam jakiegoś warsztatu z myjką – rowerom należy się mycie, aż żal patrzeć na nie – wszystko w błocie i drobnych kamyczkach. Nie trudno coś znaleźć bo w Gruzji jednym z popularniejszych interesów jakie się prowadzi to właśnie warsztat samochodowy. Wszystko się tutaj przerabia, naprawia. Chłopaki w warsztacie w szoku ze ktoś za mycie roweru płaci..
Na miejscowym targu zakupy – warzywa i owoce (jedno bardzo dziwne na spróbowanie i gdzieś na uboczu szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Jest około 18tej, słońce chyli się ku zachodowi tworząc przepiękny widok. Tym razem ogromna przestrzeń przed nami, góry i zachodzące słońce.
W oddali jeszcze co jakiś czas widać TIRy które kursują chyba z Turcji może nawet do Iraku, nadają temu wszystkiemu jakiegoś niesamowitego klimatu. Ogrzewamy się w zachodzącym słoneczku, wyciągamy ser zakupiony jeszcze w Vardzi, papryki chlebek i winko.Chwilo trwaj!!!! Ser smakuje jak pomieszanie naszej bryndzy z mozzarellą. Winko kupione tutaj już nie jest takie dobre, ale nie wybrzydzamy.
Kategoria abroad, Góry


  • DST 116.05km
  • Czas 06:06
  • VAVG 19.02km/h
  • Podjazdy 981m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 3: Zanavi-Tmgovi

Sobota, 20 maja 2017 · dodano: 09.12.2017 | Komentarze 1


Dzisiejszy dzień to w zasadzie jedna wielka ulewa. Budzimy się około 6tej aby tym razem wcześniej wyjechać, ale deszcz jest silniejszy. Leje mocno, nie chce się wychodzić z namiotu. Nasze pole biwakowe całe we mgle, zimno..




Czekamy i w zasadzie odpoczywamy (czytając) do 10tej. Wtedy lekko się przejaśnia, ale wiemy że nie na długo. Wykorzystujemy sytuację i po szybkim pakowaniu wyruszamy.
Po chwili znowu zaczyna padać i tak już prawie do wieczora. Ale nic to, rekompensujemy sobie widokami – a te są cudne: góry, górki, zieleń, skałki a w dolinie Mtkavi.. po to m.in. tutaj przyjechaliśmy.Większe szczyty spowite mgłą i chmurkami. Przepięknie. Brak drogi, błoto czasami do kolan, wszędobylska woda nie są w stanie nam odebrać piękna tego miejsca i tej chwili. A nawet czasami jeszcze to wszystko potęgują. W końcu to Gruzja!
Dojeżdżamy do miasta twierdzy Akhalcihe i decydujemy się na zwiedzanie. Tutaj już niestety, ale lekkie rozczarowanie, chociaż w zasadzie w dzisiejszych czasach to już standard. Mianowicie, wymieszana piękna stara architektura (po części odnowiona w dość wulgarny sposób) z restauracjami, sklepami z pamiątkami itd. Można się poczuć jak w centrum handlowym, no dobra przesadzam, ale mi to przeszkadza.




Dalej kierujemy się na południe do Vardzi miasta/warowni wykutych w skałach. Po drodze mam jeszcze mały wypadek – asfalt jakim jedziemy jest pełen dziur które podczas nieustannego deszczu zalane są wodą i nieuważny rowerzysta (…) może nieźle się „przejechać” na takiej niespodziance… U mnie kończy się na glebie przed TIRem i na szczęście tylko na obtarciach…






Wieczorkiem docieramy do Vardzi, oczywiście cali przemoczeni, usyfieni po pachy itd. Szybko znajdujemy nocleg - pomagają nam oczywiście miejscowi, którzy sami dzwonią do właściciela noclegowni czy ma jakiś kąt. Decydujemy się na kwaterę, trzeba się ogrzać i wysuszyć. Kwatera – chyba raczej dość rzadko ktoś tutaj śpi o tej porze. Ale prąd, ciepła woda są. Nie ma kaloryferów – ale nie można mieć wszystkiego. Makaron, winko i ciepły prysznic. .. Jeszcze niespodziewanie o 22giej mamy awarię prądu (okazuje się później) ale dość mocno zastawiamy się wcześniej czy to jakaś ichniejsza cisza nocna, ustawiony timer czy co..Zasypiamy w mig – pierwsza część dnia – góry, błoto, deszcz dała nam popalić.. Piotrek pięknie chrapie

Kategoria abroad, Góry


  • DST 78.04km
  • Teren 36.00km
  • Czas 06:18
  • VAVG 12.39km/h
  • Podjazdy 1249m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 2: Bori-Zanavi

Piątek, 19 maja 2017 · dodano: 23.09.2017 | Komentarze 1



Dzisiejsza trasa to już zupełnie inna bajka. Za Karaghoilu kończy się asfalt, robi się coraz bardziej biednie .
Z naszym tobołem powoli zaczynamy się piąć do góry. Jedziemy przepięknymi, malowniczymi odcinkami mając po lewej stronie dolinę z rzeką i dookoła góry.






Wzdłuż naszej traski biegną też tory kolejowe. Odcinek od Zestaponi w zasadzie to kwintesencja złych „dróg” w Gruzji. Jeżeli czytałeś o tym jakie w Gruzji są kiepskie drogi, to ten odcinek jest pewnie jednym z najgorszych. Najgorszy, bo w zasadzie drogi tutaj nie ma. Trasa to zlepek gliny i czarnoziemów, padający deszcz i spływająca z góry woda powodują, że zamienia się w jedne wielkie bagnisko. Ale nie chcąc jechać razem z TIRami za bardzo wyjścia nie mamy. Zresztą, widoki rekompensują nam wszystko. Wczoraj zrezygnowaliśmy już z jednej typowo gruzińskiej „okoliczności” - odrzuciliśmy supre, dzisiaj mielibyśmy zrezygnować z czegoś takiego… o Nieee!. Oczywiście będziemy kilkurotnie przeklinać tą decyzję, ale tylko tego dnia. Potem uznamy, że to był jedyny słuszny wybór.


Jedziemy, wielkie dziury,kałuże przez co kilkukrotnie wręcz przepływamy rowerami. Uwaleni od stóp po kolana błotem (a nawet wyżej) pokonujemy mozolnie kolejne kilometry. Pomimo burzowej pogody, widoki są coraz piękniejsze. Niskie chmury dodają jeszcze większego uroku okolicy. Jedziemy pośród gęstych górek-coś w rodzaju naszych beskidów tylko gęściej, przed sobą mamy widoki na lekko ośnieżone, potem na już całe zaśnieżone góry i coraz bardziej skaliste . Ludzi, osad i jakichkolwiek oznak człowieka jak na lekarstwo – w zasadzie nikogo tutaj nie ma. Co jakiś czas mija nas jakiś jeep lub ciężarówka z kamieniami.
Po drodze łapie nas pierwsza burza, na szczęście akurat znajdujemy jakąś wiatę w której podczas ulewy zjadamy co nieco. Biednie tutaj, pojedyncze domy dosłownie są pozbijane z wszystkiego co można ze sobą połączyć. Jak już trafi się jakaś wioska z kilkoma domami, to tez szału nie ma. Nie mam pojęcia co tutejsi ludzie robią, czym się zajmują, winnic nie widać, zwierząt też nie ma…

Burza nie trwa długo, ale intensywny deszcz drogi nam nie ułatwił..
Po kilku godzinach w górę docieramy do jakiejś budowy, gdzieś, gdzie nie spodziewamy się niczego poza pasterzami i ich psami budowany jest w górze tunel. Okazuje się że trafiliśmy na centrum budowy tunelu w skałach, którym przebiegać będzie najprawdopodobniej jakaś droga. W takim miejscu… w takim klimatycznym miejscu. Ech.. Niesamowicie duże maszyny i wywiercone przez nie otwory w skałach robią duże wrażenie, szczególnie na Piotrku, który aż się ślini na widok tego wszystkiego ;-). Na zewnątrz stoją wielkie stalowe korytarze czekając na wepchnięcie ich w wydrążone skały. A wszystko to pod czujnym okiem chińczyków, którzy trochę patrzą na nas jak na intruzów.




Cały czas jedziemy pod lekką górkę, ale powoli robi się ludniej, „droga” łączy się z asfaltem.
Obiad dzisiaj miał być kupny i wybór pada na „coś po drodze”. Wybieramy dosłownie i lądujemy w przydrożnym barze z miejscowymi.
Ostrożni, widząc że jeden z klientów ma już trochę winka w sobie, siadamy najbliżej baru. Zaraz dostajemy sygnały, aby się przysiąść. I na nic tutaj twoje uprzejme gesty z oddali – zdrowie itd. Dopóki, nie usiądziesz i nie będzie jak chce Gruzin będziesz atakowany. Oczywiście werbalnie. Nawalony Gruzin, to coś w połączeniu z podpitym Polakiem i Turkiem. Przyjazny, ale trzeba mieć się na baczności. W każdej chwili może się sytuacja odmienić. Wystarczy jak nie będzie po jego myśli..
Po słownych zaproszeniach z oddali, zostaje wysłany poseł w postaci najmłodszego. Przynosi winko i zaprasza po raz kolejny. Dziękujemy i mówimy że zaraz wyjeżdżamy. Na nasze szczęście w tej chwili przychodzą jacyś Azerowie i siadają pomiędzy nami i Gruzinami. Cała uwaga Gruzina pada na nowych gości. Piją co chwila zdrowie Ruskich, Gruzinów i Azerów. A my mamy czas aby w spokoju zjeść takie sobie tym razem chaczapouri. Tym razem podane jak pizza. Impreza się rozkręca, Gruzinów już jest około 8. Azery chcą już jechać, ale nie z nimi takie nry…
Wreszcie mamy możliwość obmycia się po naszych przygodach przez góry, co czynimy z nieukrywaną radością i jedziemy dalej. Wyglądamy jak z jakiegoś offroadu. Zaraz przy barze jeszcze obserwujemy ciekawą sytuację z dziadkiem prowadzącym krowy. Jesteśmy przy dość ruchliwej drodze, jeżdżą tutaj tiry, busy i inne duże samochody – szybko bo jest to jedyna trasa tutaj do Tbilisi. W pewnej chwili obserwujemy, że idące gdzieś z boku krowy, na pierwszy rzut oka bez ładu i składu w zupełnym chaosie wchodzą na drogę. Blokują całą trasę, niektóre samochody w ostatniej chwili zatrzymują się przed chaotycznymi krowami. Dziadek stoi gdzieś na poboczu i daje znaki krowom jak mają iść, ale te raczej się nie słuchają. Biegają bez ładu i składu i na dobre blokują drogę. Kierowcy w ostatniej chwili zatrzymują się – ale nikt z tego nie robi żadnej awantury itd. Krowy w końcu przechodzą,nikomu się nic ni stało wszystko skończyło się bez problemów. Wszystko trwało może z 3 minuty.I tak ze wszystkim w Gruzji. Z zewnątrz chaos, a jednak wszystko ma swój porządek.

Niestety musimy też jechać tą drogą, kierujemy się do Kharagauli. A tam jakieś zagłębie ichniejszych chlebków, coś jak u nas oscypki. Wszędzie stragany. Ten odcinek drogi (trasa do Tbilisi) to istna mordęga – masa samochodów szczególnie tirów. Na szczęście jedziemy tą trasą tylko 5km. Po zjeździe w kierunku do Borjomi – Gruzińskiego uzdrowiska słynącego z wody mineralnej.


Ruch zdecydowanie mniejszy. Choć Gruzin jak to Gruzin, jeździ samochodem tak jak pije - siebie i innych nie oszczędza. Samochody dość szybko nas wyprzedzają. Co ciekawe zawsze wymijając nas samochody dają znak klaksonem i nie jest to w stylu spierd.. z drogi, tylko uwaga jadę, i witaj rowerzysto/turysto. I to warto zaakcentować. Kierowcy cały czas trąbią, to kolejna rzecz która będzie mi się kojarzyła z Gruzją. Trąbią na ludzi na chodniku, na rowery, na samochody itd. Trąbią by Cię pozdrowić! Gamardzioba!
Namioty tego dnia rozbijamy przy rzece. Znajdujemy dość przytulne miejsce przed jakąś wioską, mając chyba internat po drugiej stronie i pozwoleniem na rozbicie namiotu od stróża. Jeszcze pod koniec dnia zaczyna padać, ale po rozbiciu namiotów już robi się spokojnie.

Kategoria abroad, Góry


  • DST 86.37km
  • Czas 05:20
  • VAVG 16.19km/h
  • Podjazdy 866m
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gruzja 2017 - Dzień 1. Gamardzioba Sakartvela!

Czwartek, 18 maja 2017 · dodano: 23.09.2017 | Komentarze 1

Tegoroczny wyjazd zagraniczny to Gruzja. Pierwotnie miała Gruzja i Azerbejdżan ale z uwagi na ograniczoną ilość dni i jednak chęć większego poznania Gruzji, finalnie zostaje sama Gruzja. Jako, ze Gruzja była też marzeniem Pyjtra - decydujemy się na wyjazd razem.
Bilety razem z rowerami kosztują nas ok. 650 pln w dwie strony. Trasa jest zmieniana w zasadzie non-stop, nawet ostatniego dnia jeszcze patrzymy na mapę. Dużym dylematem jest dla nas pętla Swanecka, bardzo chcieliśmy tam pojechać ale niestety w maju to dość ryzykowne. W końcu wybieramy zwiedzenie południa Gruzji, potem stolica i powrót przez górki do Kutaisi.
W Kutaisi ogarniamy butle z gazem, karty SIM i przechowanie kartonów. W zasadzie wszystkie te rzeczy można zakupić/ogarnąć na miejscu - ad-hoc. Można też przed wyjazdem via internet.
Trasa pierwszego dnia to Kutaisi przez Vartsikhe, Kveda Sakara, Zestaponi, Bori
Trasa biegła w większej części wzdłuż Małego Kaukazu jednym z licznych w Gruzji szlaków WineRoad.
Gruzja wita nas w zasadzie swoją kwintesencją - a raczej Gruzini - witają nas swoim honorem, ale i też pewną porywczością (nie wiem sam jak to nazwać). Otóż jednym z "problemów' logistycznych podczas tego wyjazdu było przetrzymanie kartonu do podróży powrotnej. Niby na forach piszą wszyscy że to nie problem, że chętna osoba do takiego przetrzymania znajdzie się raz dwa, ale wiecie jak to jest. Napisać można wszystko, a potem się różne rzeczy okazują.
Lądujemy około 4tej - niestety loty tanimi liniami do Kutaisi mają ten feler, że są o bardzo późnych porach - nasz samolot wylatuje około 23tej. Lot trwa trzy godziny, ale dodając jeszcze dwie godziny różnicy lądujemy o 4tej. Jeżeli chodzi o sam lot, bagaże itd - nie mamy żadnych problemów. Spakowane rowery w kartony ważą po około 32 kg plus po jednej sakwie po 10 kg. Niepotrzebnie bierzemy duży bagaż podręczny. Do kartonów wrzuciliśmy wszystko co było niewygodne z punktu widzenia transportu. Później jak się okazuje w bagażu podręcznym ląduje przez przypadek nożyk do tapet i nikt go nie znajduje...

Na lotnisku w Kutaisi odbieramy zamówione wcześniej kartusze na gaz i składamy rowery.
W międzyczasie podchodzi do nas najpierw jeden z taksówkarzy zapytać czy nas gdzieś nie podwieźć, a potem pyta czy nie chcemy aby przechował nasze kartony. Za 30GEL itd. Mówię Mu najpierw, że ok żeby przyszedł za godzinę jak sobie na spokojnie rowery złożymy. Po jakimś czasie przychodzi kolejny taksówkarz i mówi że przechowa nam rowery za 20 GEL, daje i jeszcze ęSIM od lokalnego operatora. No to biorę. Ale nie w Gruzji. Kiedy przychodzi pierwszy taksiarz i dowiaduje się, że nie będzie interesu, zaraz woła tego drugiego i za chwile bez żadnych dyskusji itd przychodzą obaj, drugi zabiera swoją kartę SIM i mówi, że nie weźmie naszych kartonów, bo coś tam.. A pierwszy czeka... Ja niestety już tez jestem wkurzony więc mówię Mu, że jego też nie chce i nie będzie interesu. Honor - w zasadzie to bardzo mi się to podobało.. takie zachowanie wobec siebie tych kolesi - na spokojnie itd.
Po kilku chwilach przychodzi kolejny taksiarz i mówi, że weźmie nasze kartony za 35GEL. Nie wiem, czy był w "zmowie" z tymi wcześniejszymi, ale mówię Mu ze za 25 GEL może kartony brać. A on swoje. I tak chyba z pół godziny. Koleś stoi przy nas, ogląda nasze sprzęta itd. Ale jest na tyle uprzejmy, że rozmawiamy sobie z nim normalnie, potem pokazuje mi jak naładować kartę do telefonu itd. Ale ceny nie opuszcza, wobec czego finalnie bierzemy Rolanda - za 25GEL razem z kartą SIM.
Przy tym wszystkim składanie idzie nam dość wolno, i w sumie wyjeżdżamy około 7dmej. Do centrum Kutaisi jedziemy około 15 km główną trasą. Od samego początku mijający kierowcy trąbią nam i machają. Gdzie ci piraci...?


Kutaisi to miasto z bardzo ciekawą historią, aczkolwiek dość brzydkie..
Datuje się jego powstanie na XV p.n.e, a największy rozkwit na X w n.e gdzie było stolica całej Gruzji. Najciekawszymi zabytkami są tutaj katedra Bagrati i monaster Gelati - perełki z listy UNESCO. My ich zwiedzanie zostawiamy sobie na ostatni dzień. Dzisiaj tylko zjadamy sobie nasze pierwsze chaczapuri (jak się potem okazuje najlepsze jakie jedliśmy w całej Gruzji) dość pobieżnie objeżdżamy miasto i jedziemy na południe.

Nasze założenie co do trasy, to jechać jak najmniej głównymi drogami. Heheh, w zasadzie w Gruzji to łatwe bo główne drogi można policzyć na palcach obu rąk..
Ale za to jakie są te boczne drogi.. o tym napisano już chyba wystarczająco, my chcemy jak najszybciej to sprawdzić. Dookoła nas powolutku zaczynają się pojawiać górki i coraz to więcej winnic. I jak na razie jest asfalt.. Na początek wybieramy jeden z wielu w Gruzji "szlak" winny. Daje w cudzysłowiu, bo jest to po postu jakoś tam oznakowana droga, nic więcej. A może i nie..

Może są tutaj ludzie, o których wciąż czytamy - gościnni i bardzo życzliwi szczególnie dla Polaków? Szybko się o tym przekonujemy. Kilkanaście kilometrów przed pierwszym noclegiem zatrzymuje nas starszy Pan siedzący ze swoim kolegą obok swojej winnicy. Odkuda wy? z Polszy... O z Polszy, siest z nami.. Damaszni wino jest. i tak zaczynamy. Po chwili przychodzi syn tego Pana i okazuje się, że miał wczoraj urodziny i jeszcze trwa supra i zaprasza nas na nią. A ja im mówię, że ja mam urodziny dzisiaj.. to już w ogóle. Próbujcie wina i chodźcie do nas szybko. W między czasie dochodzi do nas jeszcze syna tego syna i kilku innych facetów z rodziny. Jako, ze po rusku mówi tylko najstarszy, a mój rosyjski nauka w podstawówce, aby dogadać z się z innymi co chwila podawany jest mi telefon z innym synem syna który mówi po angielsku. I tak przez dobre 30 min przekazujemy sobie telefon, bo Gruzin jak się na coś uprze to raczej zdania nie zmieni.

Na nic tłumaczenie że my zmęczeni, że musimy jechać dalej bo każdy km wart złota.. Dzisiaj idzćie do nas i basta, jutro pojedziecie, zawieziemy was gdzie chcecie. Jesteśmy mega zmęczeni, i naprawdę  nie mamy ochoty na imprezki. Ja po dwóch dniach bez snu, Pytjer podobnie. W końcu odpuszczają. Ale po ich minach - szczególnie syna naszego Tamady widzę duży żal. Zresztą ja mam podobnie i do końca wyjazdu będę żałował, ze jednak nie zostałem u nich. Takiej okazji, gdzie i ja i jakiś Gruzin m narodziny pewnie już nie będzie. Po to tutaj przyjechałem, poznać ludzi, jak się bawią, jak pracują. Ale wszytskich nie zadowolisz..

Śpimy gdzieś przed Vardzią (nazwa podobna do nazwy Skalnego miasta - Wardzia). Nad rzeką za przyzwoleniem stróża z pobliskiego internatu. Zasypiamy dość szybko utulani pierwszym podczas tego wyjazdu deszczem..
Kategoria abroad, Góry


  • DST 84.00km
  • Czas 04:46
  • VAVG 17.62km/h
  • Temperatura -2.0°C
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Beskidy 2016 dz.II: Zwardoń-Wisła

Sobota, 12 listopada 2016 · dodano: 19.11.2016 | Komentarze 0

Dzień zaczynamy od śniegu za oknem - czyli sprawdza się prognoza Pyjtra. Jakieś 5cm na balkonie. Na szczęście na drodze już jest lepiej i jakoś powoli przyswajając się do pierwszych śniegów ruszamy przed siebie. Kontynuujemy malowniczną drogę tym razem do Koniakowa. Przełęcz Rupieńka daje radę, jest naprawdę fajnie. Z Koniakowa jest już trochę gorzej, pojawiają się samochody - ale tragedii nie ma, temperatura -4st i śnieg. Od Jablonkowa już słabo - duży ruch ale musimy si,e jakoś dostać do Cieszyna, a innej drogi nie ma. Chciałbym napisać, że szybkie zakupy w Czeskim Cieszynie, ale Piotrkowi psuje sie przednia przerzutka i chłopina musi się ratować jakimś rozwiązaniem na szybko. Na pomoc przychodzi śrubokręcik który blokuje opadającą przerzutkę. Chciałem w Czeskim Cieszynie odwiedzić stare śmieci - knajpę do której za każdym pobytem tutaj (25lat temu) odwiedzaliśmy, niestety już jej nie ma. idziemy za to do Hubertusa - Radegast z kija, smażony syr, czosnkowa omasta w Czeskim klimacie to jest to.
Plan minimum na dzisiaj to Wisła - klepiemy nocleg w Granicie - schronisku które kiedyś wypatrzył Pyjter. Po drodze do Ustronia łapię gumę - chyba pierwszą od dwóch lat. Niestety sytuacja się komplikuje kiedy wymieniam dętkę. Opona (zwijana, hand made i takie tam) jest sparciała na maxa i ma 5cm dziurę. Ech.. Wymieniam szybko, szybko łatam stara dętkę i jedziemy dalej. W Ustroniu łapię kolejną. Daje specjalne wzmocnienia z taśmy, może coś pomogą. Pyjter w tym czasie robi obdzwonkę sklepów - niestety "już kończę" ,"zona rodzi" i takie tam. Górale, Polacy.. nie wiem,  ale pewne jest że każdy ma cie w d... Umawiamy się w końcu na jutro - słabo bo to oznacza późny wyjazd, ale chyba innego wyjścia nie ma. No chyba że moje wzmocnienia będą takie super. Do schroniska mamy jakieś 8 km. Po 4 łapię kapcia... już nie chce mi się wymieniać i ostatnie km pokonujemy na nogach. Przynajmniej mamy okazje sobie pogadać.
Schronisko Granit wita nas ciepłem i klimatem - polecam to lokum - 28pln bez pościeli.
Najfajniejszy odcinek tego dnia to kontynuacja trasy wczorajszej  - Zwardoń przez przełęcz Rupieńka do Koniakowa i dalej do Jablunkowa.







  • DST 105.12km
  • Czas 05:21
  • VAVG 19.65km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wokół Tatr - dz.II/Tatry Wysokie

Niedziela, 2 października 2016 · dodano: 11.10.2016 | Komentarze 0


Drugi dzień zapowiada się równie piękne jak pierwszy. Rano muszę jeszcze podjechać do miasteczka do bankomatu - nie dogadaliśmy się wczoraj a propos zapłaty… było, że przecież nie o bankomat gospodyni chodziło..
Ale nic to, miasteczko jest 2 km od pensjonatu.
Jest dość rześko, ale czuje się, że będzie ciepło.
Dzisiaj kawałek trasą, a potem zjeżdżam już do podnóża samiusienkich Tater. Ruch rowerowy nawet, nawet. Dużo szosówek, jeden cały sakwiarz.
Pogoda super. Trasa od Przybyliny do samego Zdziaru to istna bajka. Czuje że żyję - jest pięknie!
Wiadomo, że gdyby droga biegła szutrem, po połoninkach, z dala od samochodów byłby to już istny kosmos, ale w zupełności wystarcza mi to co mam, co widzę. Towarzystwo przepięknych olbrzymów z każdej niemal strony to niezapomniane chwile.
















Pod Łomnicą decyduję się na obiad, znajduje piękną miejscówkę - chyba nieczynne pole namiotowe. Generalnie, bardzo żałuję że nie wziąłem namiotu- różnica w wadze niewielka a komfort (patrząc na ilość możliwości rozbicia) ogromny.
Potem jest już tylko gorzej - w sensie kurczą się góry, ale pagóry, widoki cały czas piękne. W Białce jestem o 17tej - dość wcześnie jak na koniec dziennego pedałowania, ale co tam.
Okazuje się, że wybrana noclegowania jest jeszcze przez 1,5 godziny niedostępna. Szwędam się po Białce, idę coś zjeść do rekomendowanej karczmy (nic szczególnego). W górach sezon ślubny - co chwila przewijają się ludzie ubrani w ludowe kolorowe ciuszki.
W noclegowni kolejna wtopa - ciepła woda będzie za 45min…

  • DST 102.57km
  • Czas 05:16
  • VAVG 19.48km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wokół Tatr - dz.I/Tatry Zachodnie

Sobota, 1 października 2016 · dodano: 10.10.2016 | Komentarze 4


Nie będę dorabiał ideologii do tej trasy - po prostu od dawna marzyłem aby rowerem przejechać obok ukochanych gór.
Podróż do Zakopanego mija bez problemów - chodź długa, to można jakoś przeżyć - ja dosypiając. Niestety ograniczona ilość pociągów powoduje, że jestem w Zakopanem po 12tej. Tutaj wszystko czego nie lubię - więc jak najszybciej zmykam na szlak.
Generalnie mam zamiar objechać Tatry- Zachodnie i Wysokie od zachodu właśnie.
Dzisiejszy odcinek to w większości Słowacja. Odcinek Witanowa - Orawice - Zuberzec pięknie wprowadza mnie w klimat górek - jedyny problem to słaba baza sklepowo - barowa. Jestem trochę zaskoczony, gdy zatrzymuje się w kilku miejscach a tam ciszaaa, wszystko zamknęte. Wreszcie wZubercu znajduje wymarzone haluszki i zimne piwko. Pogoda super, trasy i widoki piękne. Rowerzystów trochę jeździ, za to nikogo z sakwami…
Górki zaczynają się powoli coraz mocniej uwypuklać, podjazdów jest kilka ale bez szału - max 12% i to chyba tylko dwa razy tego dnia.

Za to zjazdów bez liku - z górki patrząc na górki - tak to można!














Nocleg tez z problemami - dopiero miejscówka Kesa okazuje się wolna - cena 15EUR - stosunkowo drogo, ale liczyłem się tym nie zabierając namiotu - na pocieszenie gospodyni częstuje mnie piwkiem. Śmiesznie wychodzi jak próbuje mnie dopytać czy wole dużą czy mała puszkę..


  • DST 155.39km
  • Czas 09:11
  • VAVG 16.92km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kraje Bałtyckie dz.VII: Siline - Suwałki (podsumowanie)

Sobota, 18 czerwca 2016 · dodano: 03.07.2016 | Komentarze 4

Przez całą noc wieje bez ustanku, może odrobinkę słabiej. Około 5 postanawiam jechać dalej. Prognoza mówi, że powinno się trochę uspokoić - 70 km/h i cały czas kierunek SE - czyli na mnie. Na dzisiaj zostało mi 150 km do przejechania do godz. 17 czasu polskiego. Gdyby wiatr przestał wiać to będę jeszcze starał się dojechać na 16tą. Wtedy odjeżdża bezpośredni (jedyny) pociąg do Wa-wy. W przeciwnym razie przesiadka w Białymstoku.
Czuję w nogach wczorajszą walkę z wiatrem, na dodatek złego kontuzja Achillesa z początku wyjazdu daje się we znaki. Lewa stopa jest wyraźnie opuchnięta.Ciekawie się zapowiada..
Okolica w której spałem to malownicza dolina Niemna. Żal, że muszę cisnąć do Suwałk.
Ale jak pisałem, to  - miejsca takie jak Kaliningrad, Mierzeja Kurońska i właśnie rejony Niemna zostawiam na zaś. Będzie super wyjazd.
Okolica jest bardzo malownicza, emanuje z tego miejsca spokój, cisza - oczywiści to tez pora, ale podoba mi się tutaj.

Jadę około 10km ścieżkami wzdłuż Niemna. Na ścieżce pełno połamanych gałęzi. Wczorajsze przeciąganie trasy A1 spowodowało przeoczenie jedynego mostu na Niemnie i przez to teraz muszę nadrabiać kilkanaście km. Pogoda zmienna - deszczu co prawda nie ma, ale wiatr wieje i jest dość pochmurno. Gdzieś tam w oddali widzę, że chmury się przerzedzają - przydałoby się trochę słońca. Kilometry bardzo powoli się powiększają...Oj ciężki to będzie dzień -  już zaczynają się wzniesienia charakterystyczne dla tego rejonu.

Wjeżdżam na A5 do samej granicy. Droga ta nie nadaje się do jazdy rowerem! Co jakiś czas i tak wąskie pobocze  kończy się, zostaje tylko jeden pas. Kierowcy tirów pomimo zakazu wyprzedzania robią co chcą i kiedy chcą. Powiem wam że kilak razy miałem ciary.
Na granicy jestem około 14tej. Do dworca mam jakieś 30 km - więc zdążę na pociąg o 17tej, na 15 raczej nie mam szans. Czuje ten odcinek bardzo, zresztą czuję już cały wyjazd, ale chyba decydujące były ostatnie dwa dni. Kolano, kark i teraz ścięgno. Oj ciężkie to były dwa dni. W takim wietrze jeszcze nie jechałem. Moja noga jest spuchnięta, mam nadzieję, że to nic poważnego. Na dworcu jestem około 16tej. Niewiele zabrakło.. na miejscu okazuje się, że dzisiaj (sobota) nie kursuje pociąg jakim miałem jechać z Białego- stoku, tak więc czeka mnie kiblowanie do 5tej na dworcu. Korzystam z okazji i robię sobie obiad w parku przed dworcem w Suwałkach i zabieram się do Białegostoku. Tam idę na mecz i dalej kimam na peronie (dworzec od 0.00 - jest zamykany) do rana.
Podsumowanie:
Gdyby nie pogoda wszystko wyszło by idealnie.Ale to też urok takich wyjazdów, planujemy je niezależnie od pogody - czy deszcz czy wiatr, czy słońce - jedziemy i oprócz tego co zobaczymy, doświadczymy - uczymy się cały czas siebie.
To czego najbardziej się bałem czyli podróży, okazało się zasadne, jednak przy odrobinie asertywności i przygotowania nie stanowi większego problemu.
Termin wyjazdu uważam za idealny - pogoda już prawie wakacyjna, natomiast w większości wsi i miasteczek nie czuje się jeszcze wakacyjnej masakry. Pola puste, plaże puste, drogi prawie puste.
Drogi - poza litewską A5 bardzo dobre, te główne z szerokim poboczem, pozostałe puste. Żałuję bardzo, ze nie planowałem trasy w oparciu o drogi charakteryzujące się mniejszym natężeniem ruchu. Dużo osób mówiło mi, ze drogi takie mogą niespodziewanie zmienić się w szutrówki itd. ja niczego takiego nie zaobserwowałem - wszystkie drogi alternatywne do głównych były z dobrego asfaltu. Następnym razem raczej pojadę właśnie nimi.
Miejsca - wszystkie ciekawe ze szczególnym wskazaniem na Tallinn i Kłajpedę plus moje biwaki na dziko - te miejsca na długo będę wspominał. Polecam każdemu łotewskie wybrzeże - ciepła woda, cisza i spokój.
Oczywiście żałuje mierzei - ale jeszcze przyjdzie jej czas.
Ludzie - w większości bardzo mili i pomocni. Język nie stanowi bariery, chociaż w starszym pokoleniu można wyczuć jakieś kompleksy. W zasadzie oprócz sklepikary która chciała mnie naciąć na 2E każdy - czy to zaczepiony na ulicy, w sklepie czy  innym miejscu zawsze starał się jak umiał mi pomóc, pogadał itd.
Kondycja i nastawienie psychiczne - jestem zadowolony, bez większych problemów. Brakowało mi rodziny. Oj jakbym chciał z nimi taki wyjazd zrobić...
Rower, namiot - j.w.
I jeszcze szczególni mojej Asi chciałem podziękować - za to, że pozwoliła mi bez słowa na ten wyjazd, za to, że wstała o 4tej w sobotę, zawiozła mnie na dworzec i czatowała na mój sygnał. No i Pyjtrowi, że pożyczył stelaż - dzięki moi drodzy!







Kategoria abroad


  • DST 175.09km
  • Czas 09:58
  • VAVG 17.57km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kraje Bałtyckie dz.VI: Kłajpeda - Siline

Piątek, 17 czerwca 2016 · dodano: 03.07.2016 | Komentarze 3


Wrażenia po nocy w hostelu Kłajpeda jak najbardziej pozytywne - mogę polecić to miejsce. Dobre jest tez usytuowanie - obok jest duży sklep w którym robię zakupy na śniadanie i resztę dnia. Dzisiaj śniadanie na wypasie - jajecznica. Żołądek trochę mi się skurczył więc tylko z dwóch jajek. W jadalni czeka na wszystkich pyszne darmowe ciacho - idealne do kawki. Goście jak to w hostelach - różni od hipsterów po ruskich turystów. Ale wszyscy są dla siebie mili i jest ok.
Pogoda daje nadzieję tylko przez chwilkę, potem już leje...
Trochę kręcę się po mieście, ale deszcz mnie skutecznie zniechęca.



Podejmuję też dość drastyczną (dla siebie ;-))  decyzję a propos Mierzei - odpuszczam całkowicie ten wątek. Trudno - zrobimy kiedy indziej razem z ruską częścią. Szkoda, bo tak naprawdę od tego się zaczęły plany tego wyjazdu - od przejechania całej Mierzei Kurońskiej. Następnie zrezygnowałem z części rosyjskiej,  teraz z całej. Zostawiamy na następny raz z Kaliningradem, Rusią i Niemnem.
Z Kłajpedy wybieram trasę najszybszą do naszej granicy - A1 potem zetnę na Mariampol. Chcę się jak najdłużej trzymać kierunku SE ponieważ wiatr dmucha coraz silniej na NE. Wg prognozy może wiać nawet powyżej100km/h. końcówka dnia będzie idealnie pod wiatr...
Trasa A1 super, szerokie pobocze, tylko ten deszcz i wiatr. Dość mocna ulewa dopada mnie na zaraz po wjechaniu na trasę, potem słonce i tak kilka razy. Za każdym razem przebieram się to w suche, to w mokre ciuchy. Czuje się tez wiatr, ale na szczęście dmucha na razie z boku i aż tak bardzo mi nie przeszkadza.


Na wysokości Kalnujaj zjeżdżam na trasę 146. Postanawiam że będę jechał w nocy tak długo jak się da. Zjadam ciepłą kolację, przebieram się w trochę cieplejsze ciuchy i jadę. Wiatr od samego początku daje popalić.

Wieje prosto na mnie w związku z czym czasami jadę 10 km/h, z górek max 18km/h. masakra!Droga to odpowiednik naszej wojewódzkiej i na razie asfalt jest bardzo dobrej jakości. Około 23 wiatr dmucha tak, że kilkukrotnie o mały włos a nie ląduję w okolicznym rowie. Jest już ciemno i sporadycznie mijające mnie samochody muszą brać mnie za niezłego świra. WG ICN wiatr może mieć 110km/h! Teraz wydaje się, że wiatr nie ma kierunku - wieje z każdej strony, a rozległe pola uwierzcie mi nie poprawiają mojej sytuacji. Jest źle. W oddali widzę tylko jeszcze ciemniejsze chmury i burzę. Około 1wszej wjeżdżam na remontowany odcinek trasy i to chyba najgorsze co mogło mnie jeszcze dzisiaj spotkać. obowiązuje ruch wahadłowy, do dyspozycji masz mniej niż metr drogi która jest poryta przez wszystkie możliwe maszyny drogowe. jestem u kresu sił. Naprawdę mam już dość. Odcinek może 8 km zajmuje mi około 2h. Jazda w taką wichurę to bardzo zły pomysł. W Siline postanawiam zatrzymać się w najbliższym miejscu które ma dach i gwarantuje jakiekolwiek schronienie. Znajduje przystanek autobusowy. Jest dobrze. Jako, że nie zapowiada się na szybką poprawę, wyciągam śpiwór i idę spać chociaż na kilka godzin. A wiatr dmucha coraz mocniej....

Kategoria abroad