Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi LeeFuks z miasteczka Warszawa ul. Głębocka . Mam przejechane 60481.95 kilometrów w tym 1216.17 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.59 km/h i mam na wszystko...
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.plbutton stats bikestats.pl button stats bikestats.plbutton stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy LeeFuks.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 37.00km
  • Czas 01:53
  • VAVG 19.65km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

17.06.2019

Poniedziałek, 17 czerwca 2019 · dodano: 27.06.2019 | Komentarze 0



  • DST 46.57km
  • Czas 02:46
  • VAVG 16.83km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śródziemie 2019 (Dzień12) Hiszpania/Portugalia: Huelva-Villa Real de San Antonio

Niedziela, 26 maja 2019 · dodano: 02.01.2020 | Komentarze 0

Noc spokojna, chociaż dużo rosy. Bez tropiku można sobie całą noc patrzeć na niebo..
Z mojego super materaca, chyba uchodzi powietrze – w nocy muszę dopompować. Pewnie na tych kolcach na przedostatnim noclegu przebiłem.
Rano, przepiękny widok. Spokojny ocean – kilku wędkarzy. Jemy w milczeniu patrząc na wodę. Nie mogę się powstrzymać i na pożegnanie kąpię się jeszcze w dość chłodnej, ale jak dla nas Polaków w akceptowalnej wodzie ;-p.
Pierwszy etap na dziś to dojechać do Ayamonte, skąd małym promem przepłyniemy Rio Guadiana, a tym samym pokonamy granicę z Portugalią. Drugi etap to Faro i tam zobaczymy, czy będzie pociąg do Lizbony.



Trasa mija nam szybko, po drodze dużo kolarzy i kilku sakwiarzy. Jest nawet dziewczyna z US która sama śmiga tutaj sama po okolicach. Chcemy być jak najszybciej w Ayamonte, więc ciśniemy co sił w nogach.


Na miejscu jesteśmy o 13.30 – prom zgodnie z planem o 14tej. Koszt 3,10E z rowerem.
Po przeprawie jemy obiad i planujemy co dalej.






Ostatni pociąg do Lizbony odchodzi dzisiaj o 18tej więc mamy 3h żeby pokonać 60 km. W zasadzie kaszka z mleczkiem. Jednak chłopcy nie chcą ryzykować spóźnienia, więc decydujemy się na pociąg z najbliższej możliwej mieściny do Faro i potem na spokojnie złapiemy pociąg do Lizbony.
Na stacji – cisza, spokój. Portugalia wita nas podobnie jak Espańa. Powoli. Czekamy, ale po 20 minutach od planowanego odjazdu idę zapytać co się dzieje. Czyżby powtórka z Maroka? Rozkłady sobie, a pociągi sobie? W Hiszpanii, wszystko co do minuty, a tutaj taka niespodzianka..
Patrzę, tak sobie na ten dworcowy zegar i po chwili dochodzi do mnie, że to inny kraj i może jakaś zmiana czasu jest grana? Dokładnie, o godzinę.. Ech, daliśmy du.. Można było spokojnie jechać na kołach.
Z Mariuszem jedziemy w miasteczko, a Pyjter odpoczywa na dworcu.
Pociąg przyjeżdża punktualnie – jest to spalinówka podobna jak u nas na Podlasiu.
Konduktor bardzo miły, płynnie po angielsku informuje nas o wszystkim. W Faro jesteśmy jakieś 20 minut prze odjazdem pociągu do Lizbony.
I tutaj kolejny w dzisiejszym dniu zonk. W sumie to wisiał (przynajmniej u mnie w głowie) od samego początku. Okazuje się że miejsca w naszym pociągu są, ale nie dla rowerów.. Znamy, znamy. Następny pociąg jutro 14ta.. Q.. jednak rower to najpewniejszy środek lokomocji. Próbuję jeszcze coś tam gadać do biletera, ale nie ma opcji. Jutro. Kupujemy w ciszy i domyślam się co chłopcy teraz myślą.. ale co zrobić, trudno. Zostajemy w Faro, zobaczymy, co ma do zaoferowania.
Na dworcu poznajemy jeszcze dziewczynę z Gdańska, która przyjeżdża do Portugalii na surfing. Mamy czas, więc sobie trochę gadamy
Na koniec jeszcze chaotyczna próba skorzystania z autobusu, ale nie da rady, rowery muszą być rozłożone i spakowane. Odjazd za 10 minut. Olać to!
Znajdujemy najtańszy hostel ze śniadaniem – 37E za nas wszystkich i jedziemy tam. Ja śpię sam, chłopcy wspólnie.
Idziemy w miasto, cały czas myśląc że Lizbona nam uciekła. Mieliśmy mieć cały dzień na jej zwiedzanie, a teraz będziemy mieli tylko kilka godzin..
Faro to małe miasteczko, ale przez tanie linie lotnicze przezywa ostatnio dość duże oblężenie turystów. I to jak niestety jest jego przekleństwem…
Zaraz obok naszego hostelu jest park w którym lokalne społeczności zorganizowały święto ślimaka. Festyn jak się patrzy, ludzie tańczą, jedzą, bawią się. Stoiska z pysznym zmrożoną Sangrią, ślimaki, krewetki i inne lokalne specjały. Piotrek decyduje się na ślimaki – pierwszy raz w życiu. Próbujemy wtopić się w ludzi, ale ta Lizbona nas mega zdołowała. Czuję, ze chłopaki najchętniej poszliby spać.
Po festynie, idziemy jeszcze w miasto. Szukamy starej części – ładna klimatyczna. Ale w pozostałej części miasta, szału nie ma. Faro to fajne portowe miasteczko, ale opanowane przez masę dość drogich restauracji, sklepów, które zabijają klimat tego miasteczka. Nie widzę, żadnych małych, klimatycznych knajpek w których można zjeść za rozsądne pieniądze. Wracamy do hostelu, zahaczając jeszcze o festyn. A tam super – ludzie dalej jedzą, bawią się. Zupełnie inaczej. Ale nie widać tutaj, żadnych turystów.
Też nachodzi mnie taka myśl, że Portugalia różni się jednak od Hiszpanii. Chociażby tym jak rozmawiają ludzie. Tam głośno, emocjonalnie. Tutaj zdecydowanie spokojniej, aczkolwiek równie jak w Hiszpanii widać że to jest ważny element tej społeczności. Jakoś Ci ludzie Polaków mi przypominają, tylko że bardziej uśmiechnięci ????






Kategoria abroad


  • DST 114.24km
  • Czas 06:25
  • VAVG 17.80km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śródziemie 2019 (Dzień11) Hiszpania: Sewilla-Huelva

Sobota, 25 maja 2019 · dodano: 02.01.2020 | Komentarze 0

Hotel Rose w Sewilli – obsługa lipa. Zero komunikacji. Ale w pokojach jest prawie wszystko (no może czajnik by się przydał - bo ja Polak).
A jeszcze automat połyka mi 2 euro i przez to że kawy nie mogę się napić, jestem jeszcze bardziej na nich zły.
Ale to na szczęście chwilowe. Wychodzę na ulicę i już lepiej. Na ulicach pełno ludzi, gwarno. Sewilla bardzo mi się podoba – pomieszana, pełna hiszpańskiego klimatu, głośna – ale nie od samochodów, ale od ludzi, ich rozmów, spraw.
Wyjeżdżamy bardzo sprawnie, hostel jest ulokowany po właściwej stronie miasta. Zjeżdżamy na prawie w ogóle nie uczęszczaną boczną drogę i jedziemy nią w zasadzie do samej Huelwy.



Po drodze mijamy wspaniałe miasteczka andaluzyjskie, okazałe hacjendy. Czas w tych miejscach stoi. W miasteczkach spokój i cisza, ludzi jak na lekarstwo, nie ma turystów. Piękna, kolorowa zabudowa, czysto i schludnie. Żeby nie dorabiać ideologii nie będę się za bardzo rozwodził nad tym klimatem, ale o jakiejś ponadczasowej nostalgii, melancholii muszę napomknąć. Czuje się to wszędzie w tych mieścinach. Może to kwestia spoglądających zewsząd figurek przeróżnych świętych, może to te piękne kolorowe zabudowy, a może ludzie – z jednej strony nigdzie się nie spieszący, a z drugiej tak emocjonalnie rozmawiający a to przy jedzeniu, a to przy kawie. Nawet w piwnicy znalazło się miejsce aby wstawić dwa stoły, kilka krzeseł, jedzenie i już.
Hacjendy to już zupełnie inna bajka – brama pokazuje nam z jakim gospodarzem mamy do czynienia. Raczej są to ogromne gospodarstwa, ciągnące się kilometrami. Krowy, krowy, rzadko konie. Ludzi nie widać – tylko w czasie sjesty widzimy jak swoimi jeepami podjeżdżają na kawę lub tapas. I tak w zasadzie przez cały dzień.



Poniżej brama na jednym z "odpustów". Kupując oliwki, zostaję opisany przez jednego ze sprzedawców jako "Włoch, co to na oliwkach się bardzo dobrze zna" a jak ;-)



Jako, ze planujemy dzisiaj spać nad oceanem, musimy przejechać Huelvę i zjechać nad ocean. A trasa nie rozpieszcza – pomimo tego że jest dość prosta, to wiatr dmucha niemiłosiernie. Na szczęście pojawiają się super ścieżki (w zasadzie przyrodnicze) i nimi śmigamy już do samej plaży. Mega! Ścieżki są pofalowane, biegnące sór mokradeł, lasów i wszystkiego naj. Tylko, ze ja już sił za bardzo nie mam..


Po dojechaniu, muszę chwile odpocząć, bo strasznie jestem sterany. Dopiero potem kąpiel – brrrr zimna woda. A potem królewska uczta!
Jemy i patrzymy sobie na ocean. Super. Jest super!


Kategoria abroad


  • DST 71.48km
  • Czas 04:33
  • VAVG 15.71km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Śródziemie 2019 (Dzień 10) Hiszpania: Vejer de Frontera-Kadyks

Piątek, 24 maja 2019 · dodano: 01.01.2020 | Komentarze 0

Nocleg spokojny, ale przy drodze. Rano, namioty pierwszy raz na tym wyjeździe mokre od rosy. Do Kadyksu jakieś 45 km. Jedziemy wzdłuż autostrady, boczną drogą. Wokół nas pola i co jakiś czas fajne pagóry. Jest znośnie, chociaż czasami wieje dość mocno. Po drodze mijamy kilku kolarzy w tym jednego sakwiarza.


Jakieś 15 km od Kadyksu gubimy drogę i w sumie tak już do samego Kadyksu błąkamy się po malowniczych na szczęście okolicach, wzdłuż jednego z licznych w tej okolicy parków narodowych.



.Około 15tej jesteśmy w Kadyksie. Plan jest taki aby pociągiem podjechać do Sewilli. Pierwsze co to jedziemy na dworzec sprawdzić o której pociąg, a potem jedzenie i zwiedzanie. Pociąg o 18tej, za 20 euro. Mamy więc trochę czasu. Chociaż trzy godziny to nic. Kadyks to piękne - mało kto wie, ale najstarsze miasto Europy Zachodniej, w którym najchętniej zostałbym min, tydzień, a nawet zamieszkał. Pięknie tutaj..
Szukamy czegoś do zjedzenia i zwiedzamy. Z jedzeniem jak zwykle problem, mało miejsc w którym zjesz coś wege..Wkurzam się, wypijamy browara na głodniaka i zwiedzam miasto. Wspaniałe miasto.


Podróż pociągiem bez problemów, szybko jesteśmy w Sewilli. Ludzi tutaj pełno, jutro finał pucharu Króla... W związku z tym ceny noclegowni o 30% wyższe. Znajdujemy coś na book.. za 100euro na trzy osoby. I zaraz w miasto. Sewilla nocą robi wrażenie, na dodatek kibice dodają klimatu. Wszystkie knajpki pełne, ludzie piją, rozmawiają, jedzą.Ach jaki to klimat jak idziesz małą alejką a tutaj w okolicznych knajpkach wszyscy gadają, głośno, przekrzykują się, każdy ma coś ważnego do powiedzenia. Jak w ulu. Ale to cała Espańa. Piękna. Choć jak dla mnie trochę za dużo sklepów i wszyscy za ładni ;-p.
Łazimy dość długo, a tutaj nawet o 24 ludzi pełno, na placach zabaw cały czas są dzieci..


Kategoria abroad


  • DST 82.00km
  • Czas 04:54
  • VAVG 16.73km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śródziemie 2019 (Dzień 9) Maroko/Hiszpania: Hakama-Vejer de Frontera

Czwartek, 23 maja 2019 · dodano: 27.10.2019 | Komentarze 1

15 km do Tangeru. To miasto pełną gębą, różniące się wszystkim co do tej pory widzieliśmy w Maroku. To po prostu zachodnie miasto wplecione w marokański klimat. To już nie jest Maroko. Jedynie kobiety (niektóre) w dżellabach i burkach, meczety i stare miasto przypominają jeszcze gdzie jesteśmy. Medyna fajna, samo stare miasto tez super. Można sobie wyobrazić jak wyglądało w czasach kiedy było np. mekką artystów. Podczas zwiedzania zaczepia nas starszy lokales - inny od typowego majfrenda. Okazuje się że jest byłym bokserem, jak dowiaduje się że jesteśmy z Polski opowiada że poznał Gadochę który był tutaj na jakimś meczu lub zgrupowaniu. Ale jak to w Maroku, biorę na te wszystkie historie poprawkę - chociaż ta nawet oryginalna. Dziadek tak opowiadając, już prowadzi nas do perfumerii jego "brata" gdzie kupimy "najlepsze" olejki w Maroku. Okazuje się że i najdroższe..
Prom do Hiszpanii kosztuje 400DAH, rowery biorą bez problemu w cenie. Nie ma jakiejś wyjątkowej kontroli, o których czyta się w necie. Możesz wywieźć i wwieść w zasadzie wszystko. Prom jak to w Maroku, odpływa z godzinnym opóźnieniem, ale do tego jesteśmy już przyzwyczajeni. Płyniemy jakieś 30 min, na pokładzie jest bar, ale tylko za euro. Widzimy Gibraltar, ale płyniemy do portu w Tarifie,  który jest bardziej na zachód. Sama Tarifa, to przyjemne, małe miasteczko w którym prym wiodą windsurferzy. Czuje się mocno jaką wolność unoszącą się w powietrzu, ale może to również kwestia że jednak przed chwilą byliśmy w dość odmiennych warunkach.
Klimat miejsca niesamowicie odmienny od tego w Maroku - jesteśmy kilkanaście km od Maroka, a po plaży chodzą kobiety topless, alkohol można kupić wszędzie i o każdej porze. Fajne tapas bary, ale już z jedzeniem vege kłopot, wszędzie mięcho. Niestety, to Andaluzja.. Po pysznej tortlilii i pierwszym piwu na tym wyjeździe idziemy na plażę. Nie czekamy długo (chociaż ja miałem obiekcje) i wskakujemy do wody. Zimna, ale to nie ważne. Jest super!
Po relaksie bierzemy kierunek na Kadyks. To kolejne miejsce na naszej mapie jakie chcemy zobaczyć. Po przejechaniu jakieś 50 km zaczynamy szukać jakiegoś miejsca na robicie namiotów, ale tutaj wszędzie są pastwiska w większości ogrodzone. Czasami jedziemy i jedziemy a jedno ogrodzenie ciągnie się i ciągnie. Ogromne pastwiska byków, krów nie mają końca.  Przez przypadek natrafiamy na siedlisko ptaków, ale to chyba nie Kiwi jak twierdził Piotrek  - siedzą sobie na skałach przy drodze.
Na kolację specjalności Hiszpańskie w tym ser, wino więc ciśnienie na rozbicie mamy dość duże. Znajdujemy w końcu jakieś pole bez ogrodzenia pod przepięknym miasteczkiem Vejer de Frontera i delektujemy się jedzeniem.




Kategoria abroad


  • DST 104.64km
  • Czas 05:47
  • VAVG 18.09km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Śródziemie 2019 (Dzień 8) Maroko:Dardara-Hakama

Środa, 22 maja 2019 · dodano: 19.10.2019 | Komentarze 0

Do Chefchaouen mamy jakieś 10 km. Trochę śpimy, o 10tej śniadanie i jedziemy zwiedzać niebieskie miasto, kolebkę Berberów. Całe 10 km mocno pod górę, ale na szczęście tylko 10km. Samo miasteczko jest przepiękne, w dodatku jest prawie puste. Włóczymy się po medynie, łapiemy klimat. Można by tutaj zostać na dłużej, wspaniałe miejsce, które robi na mnie ogromne wrażenie. W okolicznych uliczkach można przenieść się w czasie.
Na targu robimy zakupy i dalej jak najbliżej Tangeru. Dzisiaj sporo gór, podjazdy nie mają końca. Do tego słońce jest bezlitosne. CO jakiś czas nagroda w postaci przecudnego zjazdu. Po drodze jeszcze mijamy miasto Tetuan.
Na koniec dnia ledwo żyjemy, rozbijamy się jakieś 15km od Tangeru.


Kategoria abroad


  • DST 53.07km
  • Czas 03:42
  • VAVG 14.34km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Śródziemie 2019 (Dzień 7) Maroko: Barrage Ahmond El Hansali-Chefchaouen

Wtorek, 21 maja 2019 · dodano: 19.10.2019 | Komentarze 0

Dzisiaj dzień transportowy. Dojeżdżamy do Kenifry na kołach, potem jak najdalej busem – Fez lub Chefchaouen
. Jadąc – czujemy tutaj mocne europejskie wpływy. Począwszy od ubrań, przez traktory, których jak dotąd nigdzie nie widzieliśmy, ładniejsze domy a nawet blokowiska. To wszystko wymieszane z marokańskim klimatem daje ciekawy rezultat.
Z Kenifry bierzemy autobus do Fezu. Czekamy dość długo, a przed samym odjazdem dochodzi jeszcze do małej sprzeczki o nasze rowery. Wcześniej mieliśmy ustalone z jednym z „pracowników” firmy przewozowej 50 DAH za osobę z rowerem. Jednak po ich zapakowaniu okazuje się że, to za mało. Mamy dopłacić jeszcze 200 DAH. Strasznie nie lubię takich sytuacji i daję im to jasno do zrozumienia. „Pracownik” z którym to ustalałem, nagle się zrywa, a potem nic nie pamięta…Nie wiem - może to kwestia tego, że rowery zajęły więcej miejsca niż myśleli i przez to nie można do autobusu wziąć jakiegoś towaru, albo że „musieli” nam pomóc je spakować. Ale nie w tej chwili nie obchodzi mnie to. Umowa to umowa. W końcu ustalamy kwotę 100 DAH do dopłaty za trzy rowery. Ruszamy zamiast o 12tej – o 14tej. W konkurencyjnym CTM cena za przejazd to 55 DAH za osobę i 10 DAH za rower – przynajmniej tak nam powiedziano wcześniej w kasie. Ten autobus miał być trochę później, więc wybraliśmy inną firmę. Ale nie było warto. Jedziemy długo, w autobusie co jakiś czas jakaś awantura.Ale zawsze kończy się na utarczkach słownych i czymś na podobę reprymendy szefa autobusu, który jest tutaj wszechwładnym. Około 19tej jesteśmy w Fezie. Szukamy czegoś do zjedzenia w medynie. Za 100DAH jemy kolację w jednej z knajp, ale za to z super widokiem na zabudowę w tym słynną garbarnię. Rowery zostawiamy przed restauracją, namówieni przez „majfrendów” że popilnują. To nic, że zaznaczałem od razu, że nie mam kasy – ok, ok. Na koniec i tak jest oczekiwanie na zapłatę. 100 DAH za rowery. Echhhhh. Just thank You.. już nikt o tym nie pamięta, po za mną. Wielka obraza na koniec, ale nic więcej.
Mamy jakiś autobus do wsi obok Chefchaouen około 23 i decydujemy się nim jechać. Znów małe zamieszanie przez rowery – nie mam ochoty przechodzić kolejny raz tego samego, więc daję szefowi busa 100 DAH za trzy rowery i po temacie. Podróż zdecydowanie lepsza, śpimy nawet bo jest ku temu klimat. O 3ciej jesteśmy na miejscu. Parę km dalej rozbijamy namioty i przynajmniej trochę jeszcze łapiemy snu.







Kategoria abroad


  • DST 98.87km
  • Czas 05:41
  • VAVG 17.40km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Śródziemie 2019 (Dzień 6) Maroko: Lac de Tislit-Barrage Ahmond El Hansali

Poniedziałek, 20 maja 2019 · dodano: 20.07.2019 | Komentarze 0

Śniadanko na patio, gospodyni donosi nam herbartę i owoce, jest bardzo przyjemnie. Zresztą wczoraj tez nam przynosiła jakieś orzeszki, ciasteczka, herbatę. Jest strasznie miła i fajnie nastawiona do turystów.
Dzisiejszy dzień będzie kombinowany – tj. musimy trochę podjechać - czymkolwiek. Najlepiej jak najdalej. Czas leci nieubłaganie, samolot nie poczeka.. Nie powiem trochę mnie to stresuje.
Zaczynamy od nawet fajnych górek, potem trochę pod górę i w dół. I tak cały czas. Wieje, ale jest mega gorąco. Podjazdy zacne.
Na jednym z postojów Piotrek odruchowo macha ręką i zaraz zatrzymuje się pickup z dwoma kolesiami, którzy chcą nas podwieźć do El-Ksib. To jakieś 50 km od Kenifry. Super!! Od razu taki prezent? Niemożliwe.. Siadamy na pace – okazuje się, że z kurami, a Mario siada do kabiny. Pogada sobie trochę ????
Samochód mknie bardzo szybko, jedziemy cały czas w górę, mnóstwo serpentyn i pięknych widoków. Za Chiny byśmy dzisiaj nie zrobili planowanego odcinka..
W mijanych wioskach cały czas biednie, choć powoli zaczyna się robić coraz bardziej zielono, a z tym również zmienia się wg mnie i status okolicznych mieszkańców.
Chłopaki nie chcą wziąć kasy, ale Mariusz się upiera i daje im chyba 50 dah. Zapisują mój telefon i puszczają sygnał. W razie problemów mamy dzwonić ????
Samo El-Ksib okazuje się bardzo ciekawym miejscem. Szkoły, parki – infrastruktura jak na Maroko high level.
Chcąc wykorzystać dobrą passe stopową próbujemy zatrzymać kolejną podwózkę – oby dalej- ale bezskutecznie.
Do jeziora nad którym planujemy się rozbić mamy jakieś 30 km. Po drodze mijamy już zupełnie inne Maroko – osiołki zostały zastąpione przez traktory, kombajny i inne maszyny. Jest tutaj cała masa plantacji oliwek. Chyba to powód tego dobrobytu.
Nocleg w malowniczym miejscu, ale na samych kamieniach. Ale widoki, niebo a po zmroku księżyc rekompensują wszystkie niedogodności..






Kategoria abroad, Góry


  • DST 81.34km
  • Czas 06:45
  • VAVG 12.05km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śródziemie 2019 (Dzień 5) Maroko: Ait Moussa Wichou-Lac de Tislit

Niedziela, 19 maja 2019 · dodano: 06.07.2019 | Komentarze 0


Rano dość chłodno jak na dotychczasowe temperatury. Noc była fajna, mocno świecący księżycek pięknie oświetlał nam góry.
O 6.30 na pobliskie pole zaczęły przyjeżdżać kobitki do roboty. Ale jakoś nie pokazywały po sobie zdziwienia że nas widzą.
Po śniadaniu ciśniemy mocno do góry i tak przez dobre kilka godzin..
Widoki piękne, podjazdy nie są jakieś masakryczne, ale za to non stop pod górę. I tak jedziemy w zasadzie do 13tej.Wspinamy się na wysokość ok 2900 mnpm.
Po drodze oprócz pięknych widoków w zasadzie nie ma ludzi. Dwa razy tylko spotykamy dwóch pasterzy – raz chłopaka, drugi podchodzi do nas pasterz który chce od nas cokolwiek. Coś do jedzenia, jakąś kasę, to może chociaż sandały.. w końcu daję mu swojego batonika.
O 13tej jest mega gorąco i potrzebujemy odpocząć. Znajdujemy malutkie schronisko gdzie chcemy coś zjeść i odetchnąć. Miły chłopak proponuje nam wege omlet lub tagine bez mięsa. Decydujemy się na to drugie. W między czasie herbatka, orzeszki i inne frykasy. Chłopak nazywa się Mohamed i trochę zna angielski i francuski, ale za to nie potrafi czytać ani pisać nawet po swojemu. Przez 1,5 godziny próbujemy jakoś się dogadać. Mohamed opowiada nam o sobie my o sobie. O naszych rodzinach, o życiu w swoich krajach. Pokazujemy sobie zdjęcia najbliższych. Jemy smaczny obiad, świeży chleb, pomarańcze, ładujemy akumulatory robimy ostatnie zdjęcia i dalej w trasę. Fajnie, że tutaj zajechaliśmy. O to właśnie chodzi.
Od tego miejsca trasa przestaje piąć się w górę, teraz zjeżdżamy i to cały czas. „Niestety” nie ma pięknego asfaltu, więc nie można odpocząć i zjechać specjalnie szybko. Za to widoki cały czas majestatyczne. Po drodze mijamy kilka wiosek, ale chcemy jak najszybciej o nich zapomnieć i to nie przez to, że biednie. Dzieciaki widząc nas udając chęć przybicia 5 tki starają się wyciągnąć cokolwiek z sakw lub roweru. Po kilku takich próbach, widząc z dala wioskę formujemy się w zbitą grupę i bez zwalniania walimy przez przed siebie. Szkoda, bo wcześniej taka konfrontacja była bardzo miła i dawała nam dużo radości. Tutaj po nieudanej próbie dostania czegoś, dzieciaki są nawet w stanie rzucić w Ciebie kamieniem lub przynajmniej splunąć. Ale powiedzmy, że to ekstremalny wyjątek na naszej trasie. W większości miejsc wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Dojeżdżamy do Agudal gdzie wracamy na asfalt. Tutaj od razu widzący nas z daleka miejscowy podjeżdża do nas na swoim motorku i proponuje nocleg. Jak się dowiaduje, że jesteśmy z Polski od razu się uśmiecha i opowiada, że niedawno spali u niego ludzie z Poznania. Tutaj też jest pierwszy sklep jaki spotykamy od rana.
W Maroku prawie w każdym miasteczku jest jakaś osoba która zna choć trochę angielski i jest chętna pogadać, pomóc. I nie jest to podyktowane chęcią zarobienia na nas.
Noc spędzamy nad turkusowym jeziorem Tislit.
Chłopaki chcą podładować sprzęt więc decydujemy się na nocleg pod dachem. 100 dah za osobę, ale mamy prąd, ciepłą wodę. Gospodyni rejestrując mnie wypytuje czy jestem dziennikarzem, bo jak tak to musi to zaznaczyć w swojej księdze o zgłosić na policji.
Cały czas jesteśmy w plecy jeden dzień. Jutro zaplanowane 130 km, ale być może spróbujemy złapać jakiegoś stopa, żeby podciągnąć brakujące kilometry – może dojechać do Kenifry lub Ifrane.

Kategoria abroad, Góry


  • DST 79.09km
  • Czas 05:34
  • VAVG 14.21km/h
  • Sprzęt Jimi Hendrix
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śródziemie 2019 (Dzień 4) Maroko: Ait Arbi-Ait Moussa Wichou

Sobota, 18 maja 2019 · dodano: 27.06.2019 | Komentarze 0

Tym razem noclegownia w nocy to istna ptaszarnia. Całą noc śpiewy i ćwiergolenie. Cudnie. Budzimy się około 5.30. Mycie w rzece i gotowi do drogi. Obok naszego noclegowiska coraz więcej miejscowych chodzi dróżkami wzdłuż rzeki na pola chyba. A to chłopiec na osiołku, a to jakaś pani z dziećmi. Na koniec jakiś pan pokazuje nam jak najszybciej się stąd wydostać. Wszystko z uśmiechem. Temperatura od rana dość spora. Ale jedzie się przyjemnie. Dzisiaj zaczynają się prawdziwe górki. Jedziemy dalej doliną Dades, inaczej doliną tysiąca kazb, albo jeszcze inaczej doliną róż. Chociaż dolina róż to była wczoraj, piękne zapachy, mnóstwo manufaktur wytwarzających olejek z róży. Dzisiaj za to wspaniałe kontrasty zieleni z surowymi, kolorowymi górami. Wzdłuż rzeki która dolinę tworzy cały każdy centymetr pola jest wykorzystany pod jakieś uprawy. Widać też po ubiorach, czystości ludzi, że przekłada się to bezpośrednio na ich majętność. Może nie powoduje z tych ludzi bogaczy, ale na pewno daje jedzenie i być może i dodatkowy zarobek. Wydaje mi się, że też strona rzeki ma znaczenie jeżeli chodzi o majętność. Po prawej domy wyglądają na biedniejsze, po lewej bogatsze.



Trasa robi się stroma, jedziemy cały czas pod górę. Ale widoki zapierają dech w piersiach. Jakże inne góry od tych w Gruzji czy fiordów norweskich. Ale przepięknie. Czerwone, żółte, brązowe. Podłużne, owalne, piaskowe, żwirowe, skałki. Nie można się napatrzeć i co chwila robiło by się zdjęcia. Wąwóz Todra zgodnie z oczekiwaniami – równie piękny.
Dzisiaj na trasie nie było żadnego większego miasta, jeden czy dwa sklepy. Same wioski i jedno mniejsze „miasteczko”. Też wszystko straszne zróżnicowane. Do wąwozu Todra – chyba lepiej rozwinięte, mieszkańcy majętniejsi. Wszystko co za – straszna bieda. Ale dzieciaki uśmiechnięte, co chwila wystawiające piątkę, chcące się przywitać, czasami cos spsocić.
Za wąwozem droga pusta, nie ma żywej duszy. Jedynie chyba strażnik jakiś jedzie i pyta nas czy czegoś nie potrzebujemy – podwózki, wody. Ale my mamy wszystko.






W jedynym „miasteczku” chłopak imieniem Mohamed pomaga mi kupić chleb, załatwia darmowe warzywa i ogólnie jest bardzo miły. Miano „miasteczko” jest trochę na wyrost – jest biednie i strasznieśmierdzi z miejscowego targowiska. Za to z daleka słychać piękne brzmienie bongosów.
Mohamed pracował w Niemczech, zna niemiecki i trochę angielskiego. Nie jest to typowy my friend, staramy się jakoś porozumieć, i pogadać
Ech, mam podobne skojarzenia i przemyślenia jak w Gruzji rozmawiając z miejscowymi chłopakami. Jakie to wszystko pokręcone. Dwoje ludzi w tym samym wieku, a jakie inne życia… jakie inne marzenia..
Potem jeszcze spotykamy prawdziwego my frienda w jakieś wiosce przy sklepie, który przy okazji chyba tez jest czymś w rodzaju świetlicy. Ale koleś tez pomaga i nie chce nic w zamian. Robimy sobie nawet wspólne zdjęcie pod sklepem.
Mówi nam o campingu, o którym nie mamy pojęcia, a chętnie byśmy z niego skorzystali. Jedziemy tam i okazuje się że Ramadan - kuchania i schronisko jest zamknięte. Ale będący tam opiekun/właściciel pozwala nam rozbić na terenie namioty, podładowuje nam telefony i w ogóle jest ok.
Na koniec dnia uczta, bo zasłużyliśmy na nią dzisiaj. Super dzień chociaż mocno dał nam w kość.

Kategoria abroad, Góry